Nie było mnie w tym roku na Zlocie. Miałam wystąpić na Gali w panelu PRZYSZŁOŚĆ, zamiast tego siedzę nad Zatoką Bengalską w przestrzeni TERAŹNIEJSZOŚĆ. Nawet tu jednak czuję moc tego, co Agata robi, a robi ona – dla tych, co nie wiedzą – kobiecą rewolucję.

 

Kiedy poznałam Agatę kilka lat temu, jej Latająca Szkoła dopiero się wykluwała. Wkrótce wypuściła pierwszych absolwentów i zawirusowała całą Polskę ideą Latających Kręgów. A potem, dwa lata temu, odbył się pierwszy Zlot. Kobiety poczuły na nim swoją MOC. Agata jest moim zdaniem jedną z najbardziej wpływowych osób w Polsce. To, co robi, a przede wszystkim – jak robi, jest rewolucyjne. Dzięki niej kobietom wyrosły skrzyła, a i ona lata oraz wyżej. Wywiad, który publikuję, przeprowadziłam dokładnie rok temu, dzień przed ubiegłorocznym Zlotem (ukazał się w Mieście Kobiet nr 2/2016)

AGATA DUTKOWSKA LATA CORAZ WYŻEJ

Nazywana jest Matką Założycielką. Bo wymyśliła i założyła Latającą Szkołę i Latające Kręgi, dzięki którym kobiety dzielą się swoją energią, przekuwają pasję w biznes i rozwijają skrzydła. Agata Dutkowska inspiruje tysiące kobiet i zawsze jest o krok przed innymi. Nam opowiada o początkach swojego „latania” i o tym skąd czerpie energię, nawet gdy dookoła mrok.

Aneta Pondo: Na swoim blogu, w podsumowaniu 2015 roku napisałaś, że był on dla ciebie najtrudniejszym w życiu. Że zaczął się świetliście od Zlotu, a potem jakby ktoś zgasił światło. Co się takiego wydarzyło?
Agata Dutkowska: Naprawdę chcesz od tego zaczynać? Myślisz, że wszyscy powinni o tym wiedzieć? Nie wiem, czy chcę o tym mówić.
Jednak publicznie rzuciłaś pewną informację.
Chciałam dać światu sygnał, że coś się wydarzyło, ale nie wiem, jak o tym mówić, żeby nie być źle zrozumianą. Nie wiem też, czy jestem gotowa. Naprawdę. Bo to są sprawy bardzo osobiste, zbyt ciężkie.
Po komentarzach pod tym wpisem zorientowałam się, że sygnał był ważny, otworzył innych, którzy żyją tak, jakby mieli dwa życiorysy. Trochę jak ty – jedna to jest Agata sukcesu, której wszystko wychodzi, cokolwiek tknie, obraca w złoto. A druga – ciemność, mrok.
Tylko ten drugi życiorys też można napisać na parę sposobów. Jeżeli powiem w skrócie, to ktoś może źle zrozumieć. Ale jakbym miała powiedzieć głębiej, to musiałabym powiedzieć prawie wszystko. Moja sytuacja jest skrajnie nietypowa. Nie znam drugiej osoby, która by coś takiego przeżyła. W ogóle nie wierzę, żeby z tego, co przeżyłam, płynęła jakaś nauka dla kogoś innego. Co mam powiedzieć? Że mój partner zwariował? Że będąc w ciąży, przeżywałam rzeczy, o których chcę zapomnieć? To bardzo mało, a zarazem za dużo.
W konsekwencji najpierw wyprowadziłaś się z Krakowa do Warszawy, potem do Gdyni, do rodziców. Zostałaś samotną matką.
Zostałam matką. I to jest najbardziej świetlisty punkt tej historii.
Zacznijmy więc ten wywiad inaczej, od twoich zawodowych początków. Założyłaś Latającą Szkołę, żeby pomagać małym biznesom rozwijać skrzydła. Skąd w ogóle przyszedł ci do głowy pomysł, że można to robić i w dodatku na tym zarabiać?
To się zadziało bardzo organicznie. Sama byłam takim małym biznesem, prowadziłam z trójką przyjaciół firmę przewodnicką po Krakowie Insiders. Oferowaliśmy alternatywne wycieczki. Pociągało nas robienie rzeczy niszowych, inny sposób oprowadzania po mieście, łamiący stereotyp przewodnika po Wawelu w starym swetrze, z plastikową odznaką i parasolką. Naszą siłą była pasja, ale nie mieliśmy żadnej wiedzy dotyczącej marketingu, pozycjonowania, budowania marki. Zerową wiedzę mieliśmy. Byliśmy w pewnym sensie naiwni i zarozumiali.
Liczyliście na to, że klienci zjawią się sami?
Tak, byliśmy przekonani, że tak powinno być. I że my nie możemy się zniżać do tego, żeby mieć jakąkolwiek strategię marketingową. Koncentrowaliśmy się na tworzeniu, całkowicie ignorując promocję. Coś takiego jak roznoszenie ulotek byłoby czymś poniżej naszej godności. Nie opracowaliśmy żadnej sensownej długofalowej strategii, działaliśmy od przypadku do przypadku. Mieliśmy wysokie stawki i cieszyło nas, gdy zjawiali się klienci, ale dochody były nieregularne. Bardzo dużo byliśmy w stanie zarobić na robieniu niestandardowych opraw dużych konferencji. Wychodziło nam to świetnie, bo nasze pomysły były niekonwencjonalne. Tyle że ich potem nie powtarzaliśmy, czyli nie potrafiliśmy zrobić tak prostej rzeczy, jak inwestowanie w to, co już przynosi dobry efekt. Nie pilnowaliśmy kontaktów z klientami. Mieliśmy masę doskonałych opinii od znanych osób i nawet nie przyszło nam do głowy, żeby je wstawić na stronę w takim miejscu, żeby były widoczne. Po kilku latach zorientowałam się, że to jest takie bardziej dorabianie niż biznes.
I co się wydarzyło?
Złapałam bakcyla tego, co można nazwać marketingiem internetowym i w ogóle nowoczesnym marketingiem związanym z budowaniem marki. Tak mi się to spodobało, że przez parę miesięcy sama eksplorowałam temat, szukając informacji w internecie i ucząc się samodzielnie na przykładach. Zaczęło się od stron internetowych. Nikt z moich znajomych nie miał wówczas pojęcia, co to jest newsletter, autoresponder czy landing page, a zrobienie własnej strony wydawało się umiejętnością nie do opanowania. Zdobyłam wiedzę, którą chciałam wykorzystać do rozwoju Insiders, żeby zaczęła przynosić dochody. Zaczęłam to nawet robić, ale nagle poczułam, że bardzo chcę się tym, czego się dowiedziałam, dzielić z moimi koleżankami i że tam jest więcej energii, a już wtedy wiedziałam i czułam, że należy podążać za energią. I tak zaczęłam robić warsztaty, jak zarabiać tym, co się kocha.
Czy dobrze rozumiem, że uczyłaś tego, czego sama dopiero się dowiedziałaś i co aktualnie na sobie testowałaś?
Tak. Nie miałam doświadczenia, które obejmowałoby wszystkie aspekty nowoczesnego marketingu. Jednocześnie w locie uczyłam się ich na sobie i przekazywałam dalej.
Trzeba mieć dużo odwagi, żeby uczyć czegoś, nie będąc ekspertem.
Wierzę w to, że w dzisiejszych czasach nie każdy ekspert musi mieć dziesięcioletnią praktykę, aby się wypowiedzieć, no chyba że chodzi o medycynę. Wielu rzeczy można się szybko nauczyć. Ekspert to dla mnie osoba, która reprezentuje postawę, w której jest chęć przekazywania wiedzy, dzielenia się nią. W której jest chęć uczenia się i podejście „nie wiem, ale się dowiem”. To, czym się wtedy zajmowałam, czyli jak zrobić stronę na WordPressie czy w jaki sposób zacząć budować swój wizerunek, to są takie rzeczy, które można szybko opanować. Korzystałam z tego, że miałam duże, ośmioletnie doświadczenie w prowadzeniu warsztatów i treningów. Wiedziałam, że potrafię grupę poprowadzić w taki sposób, żeby poszukała wspólnie różnych rozwiązań, żeby pobudzić jej kreatywność. Moim głównym kapitałem, który wtedy miałam i rozdawałam, był entuzjazm i wiara w to, że może się udać. I tego kobiety potrzebowały o wiele bardziej niż precyzyjnej, eksperckiej wiedzy, dotyczącej np. SEO. One bardziej wolały usłyszeć: „Zrób to, dziewczyno, na pewno się uda”. I to był poziom, z którego startowałam.
Wspominając te początki, powiedziałaś kiedyś, że wstydziłaś się przyznać znajomym, czym się zajmujesz. Wydawało ci się niegodne, że uczysz innych marketingu on-line?
Wtedy studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych, więc miałam głównie znajomych, którzy byli artystami, żyli w świecie, w którym nie istniało pojęcie „marketing”. Nie znałam nikogo, kto by miał własną firmę, a startupy nie były w 2010 roku aż takie cool jak dzisiaj. Przyjaźniłam się też z ludźmi, którzy działali w fundacjach, stowarzyszeniach, sektorze non profit, robili dobre i ważne rzeczy dla świata. Słowa takie jak „zarabianie” i „biznes” były podejrzane, kojarzyły się z wielkimi korporacjami i wyzyskiem. Stąd chyba ten mój, dzisiaj już dla mnie niezrozumiały, wstyd i nieśmiałość w przyznawaniu się, że czymś takim się właśnie zajmuję. Dziś słowa „przedsiębiorczość”, „kreatywność” rozpowszechniły się. Teraz to jest powszechne i modne.
Kiedy to, co robisz, nazwałaś Latającą Szkołą?
Chyba już na samym początku. Latająca Szkoła wzięła się z tego, że wiedziałam, że nie będę miała stałej siedziby i że będę przylatywać to tu, to tam. Nawiązywało to do tradycji latających uniwersytetów, tej nieformalnej tradycji edukacji w Polsce.
A ja myślałam, że to od czarownic latających na miotle.
Nie, to w ogóle nie ma związku z czarownicami latającymi na miotle.
Jak to nie? A Zlot, który organizujesz? Budzi dokładnie takie skojarzenie.
Pamiętam, jak przyjaciel opowiadał mi, że jakaś dziewczyna go zapytała, czy zna tę Agatę, która zrobiła szkołę latających kobiet. Wydawało mi się śmieszne takie przeinaczenie, a teraz wszyscy tak na to mówią – szkoła latających kobiet.
Rzeczy, których uczysz, można w dużej mierze nauczyć się samemu. A jednak ludzie tego nie robią, przychodzą do ciebie.
Wydaje mi się, że przychodzą głównie po energię. Samo przyjście jest formą decyzji wewnętrznej, że teraz temu się poświęcam i robię to naprawdę. To, co daje szkoła, nie jest wiedzą tajemną. Ja też swoją wiedzę w dużej mierze czerpałam z internetu. Szkoła nadaje strukturę, rytm, jest jak tunel, przez który się przechodzi. Ważne jest w przypadku kobiet to, że nie przychodzi się samemu, tylko w grupie. Kładę nacisk na to, żeby stworzyć jak najbardziej wspierające warunki. Wprowadzać taką dynamikę grupy, która wygasza już na początku wszelkie negatywne aspekty, które mogłyby się dziać, typu: tej zazdroszczę, a ta ma to, a ta ma tamto. Włączać natomiast wspieranie się i patrzenie na siebie przez pryzmat tego, co każda ma w sobie najlepszego.
Zauważyłam, że kobiety gromadzą się wokół ciebie i dzielą się dalej tym, czego się nauczyły. A skąd ty wyniosłaś chęć dzielenia się?
To jest coś powszechnego, tak mi się wydaje. Dla mnie to jest naturalne. Jako ludzie chcemy dzielić się tym, co mamy, jeśli mamy tego dużo. Myślę też, że to jest bardzo kobiece. W dzisiejszych czasach bardzo się opłaca dzielić. Jesteśmy w paradygmacie sieci. To nie jest ten stary paradygmat, że dzieląc się, dostaję mniej, tylko dzieląc się, staję się ważnym ogniwem sieci, do którego spływa zainteresowanie. Na tym polega content marketing. Dzielę się moją wiedzą, która jest ciekawa, a interesujące treści przyciągają do mnie odbiorców. Jeśli mam orbitę odbiorców, to mam też więcej potencjalnych klientów.
Masz absolwentki Latającej Szkoły, z których jesteś szczególnie dumna?
Na pewno Ola Budzyńska. Była w dobrym punkcie, miała wcześniej dużo zgromadzonych cegiełek, wykształcenie trenerskie i socjologiczne. Wystarczyło wrzucić małą iskierkę i to samo poszło. Ona uwielbia się uczyć. Uważam, że jej sukces polega na tym, że bardzo szybko zaczęła pogłębiać podstawy, które dostała w szkole. To jest ta emocjonalna kwestia. Inne osoby dostały to samo. Co stało na przeszkodzie, można zapytać. Dlaczego nie ruszyły tak samo szybko z miejsca.
Dlaczego?
Wydaje mi się, że u Oli jest to osobowość, pracowitość, poczucie „mam, wiem, chcę, robię”. Inni jeszcze się wahają. Kolejną osobą jest Basia Kohlbrenner, stylistka. Bardzo długo pracowała w marketingu, miała stabilną pozycję, etat. W pewnym momencie poczuła, że to nie dla niej. Wiele kobiet po czterdziestce odkrywa, że coś innego jest im przeznaczone. Basia poszła do Szkoły Stylu Moniki Jaruzelskiej i skończyła ją. Ma w sobie naturalną elegancję i wyczucie stylu. To, co zaczęła robić, jest bardzo spójne z nią. W Latającej Szkole dostała narzędzia, jak talent przekuć w biznes, jak korzystać z newslettera, Facebooka. Na początku robiła to nieśmiało i z oporem. Widziałam, jak się rozkręca, uwielbiam jej posty na Facebooku. Potem trafiła do telewizji, do TVN Style, widać, że jej kariera zaczyna się rozwijać.
Ktoś jeszcze?
Kamila Chyła. Jestem z niej bardzo dumna. Do Krakowa, do Latającej Szkoły, przyjeżdżała z Gdańska. Mimo że miała dwójkę małych dzieci, stabilną pracę w instytucji miejskiej. Założyła bloga Ikimasa. To japońskie słowo, a ona ma niezwykłą biografię. Mieszkała i studiowała w Japonii, dużo podróżowała. Kiedy została mamą i osiadła w jednym miejscu, opadły jej skrzydła, poczuła się nieszczęśliwa. Dlatego postawiła na siebie. Nagle. Zapisała się do Latającej Szkoły, założyła bloga, zaczęła pisać o podróżowaniu i pomagać kobietom planować podróże, nawet jak są mamami i wydaje im się, że nie mają pieniędzy. Dzieli się takimi „lifehackami”, jak to można zrobić i podróżować za małe sumy. Kamila jest bardzo konsekwentna i bardzo szybko się uczy. Teraz założyła szkołę Cyfrowych Nomadek, dla kobiet, które chcą pracować z różnych miejsc na świecie.
Jest jeszcze inna dziewczyna, o której jak myślę, to mam dreszcze – Patrycja Wizińska Ona nie przyszła do Latającej Szkoły szukać pomysłu na biznes, ona już wiedziała, co chce robić. Przyszła po odrobinę marketingowego know how, po kobiece wsparcie i wiedzę, jak pracować z zespołem. Patrycja mieszka we Wrocławiu, robi tam doktorat na Akademii Medycznej i razem z zespołem stworzyła urządzenie wielkości telefonu komórkowego do zdalnego KTG. To jest światowy przełom. Do tej pory nie było takiej możliwości, żeby robić KTG w domu, samemu. Kobiety w ostatnim trymestrze ciąży, które muszą często chodzić na badania, będą mogły wypożyczać sobie takie urządzenia. Bez dojazdów, konieczności leżenia i bycia przypiętą pasem przez 40 minut. Patrycja ze szkoły wyniosła przede wszystkim dużo miękkiego podejścia do klienta. Dużo różnych metod typu: jak rozmawiać z klientem o jego obawach i o tym, czego on chce. Często jest tak, że mamy jakiś pomysł, wizję produktu czy usługi, ale ludzie są w innym miejscu. Spotkanie, użycie empatii, dopytanie jest bardzo ważne.
Z tego, co mówisz, wynika, że kobiety mają fajne pomysły na biznes, tylko brakuje im wiedzy marketingowej.
Często nawet tę wiedzę marketingową mają, tylko inwestują dużo energii w promowanie rzeczy, które od samego początku skazane są na „wacikowość”. W pewnym momencie zobaczyłam, że ja też niechcący coś takiego wspieram. Dlatego powiedziałam „stop” i stworzyłam w Excelu prosty kalkulator do obliczenia, czy pomysł na biznes ma sens.
Co to znaczy, że biznes jest wacikowy?
„Biznes wacikowy” to taki, który daje nam tylko możliwość zarabiania pieniędzy na waciki. Czyli po zapłaceniu ZUS-u i podstawowych opłat zostaje nam np. 300 zł. To nie jest biznes, z którego można się utrzymać.
Co bardziej liczy się w biznesie? Osobowość czy umiejętności?
Na pewno sama osobowość nie wystarcza. To jakby mieć fajną karocę, ale bez konia. I na odwrót. Na pewno osobowość, jakiś rodzaj charyzmy ułatwia sprawę. Łatwiej kogoś takiego wyłowimy w tłumie. Takiej osobie na samym początku dajemy więcej punktów. Jednak jeśli dajemy jej kredyt zaufania, a ona będzie niekonsekwentna i nie będzie robić tego, co mówi, to zapomnimy o niej.
Czego konkretnie uczysz w Latającej Szkole?
Trochę się to zmieniało przez te wszystkie lata. Uczę, powiedziałabym, bardzo bazowych rzeczy dotyczących marketingu, czyli orientacji, kto jest moim klientem, a kto nie. Jakie są moje produkty i usługi. Jakie problemy klientów rozwiązują te produkty i usługi, na jakie pragnienia odpowiadają. Jakimi kanałami będę się komunikować z moimi klientami. Jaką strategię mam zamiar sobie zbudować. W jaki sposób będę o sobie mówić. Dużą częścią tego, co robię, jest budowanie marki, także marki osobistej, czyli jakie historie opowiedzieć, jak się pokazać, na co położyć nacisk, jak sobie stworzyć stronę internetową, która będzie przemawiała do potencjalnego klienta. Aspektów tego zagadnienia jest bardzo wiele. Jak miałam stacjonarną szkołę, zatrudniałam kilka osób do prowadzenia poszczególnych zajęć, np. Ritę Pater do social mediów, Anię Piwowarską do copywritingu, Justynę Kozioł jako panią od PR. Kiedy rok temu wyjechałam z Krakowa i zrobiłam wersję szkoły on-line, wróciłam do tego, że zajęcia są głównie ze mną. A teraz stoję w miejscu. Mam dokładną wizję, jak należałoby rozwinąć Latającą Szkołę biznesu dla kobiet w najlepszy możliwy sposób. Mam doskonale obmyślone, ilu i jakich trenerów należy zatrudnić do poszczególnych tematów. A zarazem mam poczucie, że nie chcę tego robić.
Dlaczego?
Nauczanie biznesu to już nie jest moja bajka. Na twojej twarzy widzę zdziwienie, wiem, że inne osoby zareagowałyby podobnie: „ale jak to?”. Daję sobie teraz czas, żeby to przetrawić i zobaczyć, czy za miesiąc lub dwa będę myślała tak jak teraz. A myślę tak od niedawna.
Co się kryje za tą zmianą?
Chciałabym się przesunąć z pozycji „biznes” na coś, co się po angielsku nazywa women empowerment. To jest szersze, a biznes jest tam tylko jednym z aspektów.
Czyli byłoby to przesunięcie z biznesu w rozwój?
W taki kobiecy leadership. W międzyczasie powstała masa inicjatyw łączących kobiety biznesu. I to mnie bardzo cieszy, bo chciałabym mieć możliwość kierowania kobiet do poszczególnych osób, które uczą konkretnie np. webinarów albo pisania o sobie, albo właśnie biznesu on-line. Dzięki temu nie czułabym presji, że musiałabym sama wszystko to zapewniać. Mnie zależy najbardziej na emocjonalnej transformacji, z „nie mogę” na „mogę”, z „nie wiem, czego chcę” na „wiem, czego chcę”. Bardzo ważny jest dla mnie aspekt wspólnotowy. Chcę się skupić na budowaniu wspólnoty. To mi najlepiej wychodzi. Ludzie nie przychodzą do mnie, żeby potem powiedzieć: „Boże, ależ genialnie przekazałaś mi wiedzę, jak zbudować własną markę. Teraz mam już jasność”. Przychodzą, żeby mi podziękować, że dzięki mnie poznali osobę X, że dzięki mnie i regularnym spotkaniom w małej grupie zmieniło się całkowicie ich życie. Za to dostaję najwięcej komplementów. A wierzę, że trzeba słuchać tego, co ludzie nam mówią, i za tym podążać. Czyli jestem najlepsza w byciu matchmakerem, taką swatką, w łączeniu ludzi w grupki i budowaniu sytuacji, w których oni mogą widzieć więcej dzięki sile kolektywnego spojrzenia. Dlatego chcę iść w kierunku budowania wspólnoty, rozwijania kręgów, dużych i małych. Najchętniej założyłabym szkołę leadershipu dla kobiet i pracowała z kobietami już bardzo zaawansowanymi w rozwoju, świadomymi, które chcą robić jeszcze wspanialsze rzeczy dla siebie i dla świata.
Jaka jest według ciebie rola kobiet w świecie?
Dziś jest inna, niż była do tej pory. Przez to, że mam kontakt z różnymi fajnymi kobietami z całego świata, zobaczyłam, że wszystkie mówią o tym, że to jest światowy ruch. To jest zmiana paradygmatu. Rola kobiet jest bardzo duża. Bardzo pięknie mówi o tym Sara Marshank – że teraz nie chodzi tylko o to, żebyśmy jako kobiety zakładały superbiznesy, stawały się politykami. Chodzi o to, żeby nasz sposób patrzenia stał się znaczący i wpływał na świat.
Na co kobiety mają wpływ?
Na wszystko, ponieważ to one wychowują dzieci. Przez to mają wpływ na wszystko.
Mężczyźni też wychowują dzieci.
Ale kobiety wychowują bardziej. Byłoby fajnie, jakby mężczyźni mocniej włączyli się w ich wychowanie, ale myślę, że rola kobiet w kształtowaniu ich jest wyjątkowa. Jest wiele miejsc, gdzie się kobiet nie dopuszcza. Kobiecego sposobu myślenia i działania. Bardzo ważnym aspektem życia na naszej planecie jest aspekt militarny, armie, pieniądze, które na nie idą. Wynalazki są napędzane potrzebami militarnymi. Jestem po lekturze tegorocznej noblistki, Swietłany Aleksijewicz. Pokazuje ona, że jest tak, jak zatytułowała swoją książkę – „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, ale pokazuje także, że kobiety stają w obronie życia. Łatwiej im, bo przez nie to życie przechodzi. Przypominają o tym, że życie jest święte. Wierzę, że gdyby kobiety miały większą moc decydowania o świecie, nie byłoby tyle konfliktów zbrojnych. Jeżeli ktoś przyszedł na ten świat, nie powinien zginąć z rąk drugiego człowieka. Oczywiście nie wykasujemy psychopatów, którzy mogą nas zabić, ale nie zgadzamy się na wojny i utrzymywanie zawodowych żołnierzy, którzy będą zabijali. Myślę, że żadna matka nie chciałaby, by jej dziecko zostało zastrzelone.
Opowiedz o bliskich kobietach w twoim życiu.
Jako pierwsza przychodzi mi do głowy babcia, która niedawno zmarła. Bardzo świadomie czerpałam od niej energię, chociaż zajmowała się czymś bardzo dla mnie odległym, bo księgowością. Pracowała zawodowo do 82. roku życia. Kolejna ważna osoba to siostra drugiej babci, taka ciocia-babcia, która już w latach 80. zaczęła się interesować rozwojem duchowym, przede wszystkim jogą, której wtedy w Polsce jeszcze właściwie nie było. Ona jest radiestetą, ma prawie 90 lat, ciągle ćwiczy, medytuje, chodzi na spacery. Od niej czerpałam rzeczy związane z filozofią Wschodu, z jej głębokim zrozumieniem. Dzięki niej mam też w głowie mocne BHP na różne newage’owe rzeczy, z otwieraniem czakr włącznie. Czerpałam też od innych kobiet, zwykłe kobiece ciepło od mamy, drugiej babci, choć nie robiły spektakularnych rzeczy. Często spotykałam kobiety, który mnie inspirowały – żyjące, nieżyjące. Od liceum szukałam postaci, z którymi wchodziłam w taki rezonans, że teraz one mnie inspirują.
A twoje życie duchowe? Wiem, że interesuje cię joga.
Tak, i bardzo inspiruje mnie Swami Radha, uczennica Sivanandy. Trochę zapomniana, a stworzyła metodę jogi, która jest połączeniem asan z głęboką refleksją nad ich znaczeniem. Byłam w jej aszramie. To był 2009 rok, na moje 30. urodziny pojechałam na dwa tygodnie do Kanady, aby zaczerpnąć u źródła. Bo chociaż Swami Radha nie żyje, linia jej przekazu jest mocna i bardzo kobieca. To tam wpadłam na pomysł Latającej Szkoły, w takim sensie, że zrozumiałam, że bardzo chcę pracować z kobietami.
Miałaś tam wyjechać znowu, tym razem na pół roku.
Tak, ale mój partner postawił mi ultimatum: albo wyjeżdżam do Kanady, albo zastaję z nim i zakładamy rodzinę. Poczułam, że być może związek z nim, dziecko, ślub jest moją ścieżką, która doprowadzi mnie do tego samego miejsca, do którego doszłabym, wyjeżdżając do Kanady. I pewnie tak jest. Z tym że w każdej prawdziwej duchowej podróży są mroczne noce duszy, i to właśnie przez wejście na ścieżkę tego związku dosyć szybko dostałam ten fragment do przerobienia. Teraz mam poczucie, że wyszłam z ciemnego tunelu. Na głębszym poziomie jestem wdzięczna za to wszystko, co się wydarzyło. Kiedy się poznaliśmy z moim partnerem, mieliśmy w sobie głęboką zgodę na to, co ten związek przyniesie. Przyniósł bardzo dużo cierpienia i rozstanie, a jednocześnie nie mam o to żalu.
Myślisz, że jeszcze pojedziesz? Zrealizujesz ten plan?
Nie wiem, czy pojadę. Zależało mi bardzo, żeby propagować w Polsce jogę i postać Swami Rhady, ale czy muszę to zrobić osobiście? Teraz jestem w innej szkole rozwoju duchowego – na kursie Thomasa Hübla, od niego uczę się tego, co ważne.
Kto to jest?
Jest Austriakiem, mistrzem, nauczycielem duchowym, bardzo współczesnym, o rozwiniętej uważności na świat, w którym żyjemy. Nie jest to duchowość typu jaskiniowego, tylko in the marketplace – dotycząca życia tu i teraz, problemów w związkach, ataków terrorystycznych, wszystkiego, co się dzieje. Hübl bardzo mi pomógł przejść najtrudniejszy okres. Gdy byłam w najczarniejszej dziurze, słuchałam jego wywiadów i nagrań i czułam, jak podnosi mi się poziom wibracji. Kiedy się dowiedziałam, że organizuje kurs, zapisałam się.
Co to za kurs?
Kurs o mistycyzmie. To kurs, który niczego nie naprawia i nie uzdrawia. To znaczy robi to, ale jako efekt uboczny. Ale główny nacisk położony jest na przekazanie wiedzy dotyczącej natury rzeczywistości i umysłu.
Duchowość jest kluczem do rozwoju?
Dla mnie to jest istotne, ale nie wszystkich to interesuje. Jak ktoś mnie pyta, co praktykuję, to chętnie opowiadam, sama też lubię dowiadywać się, z czego czerpią inni, ale nie narzucam się z tymi informacjami. Nie mam podejścia typu: a teraz, na najbardziej zaawansowanym poziomie mojej szkoły opowiem wam o duchowości.
Masz poczucie sprawczości zmian świata?
Każdy zmienia świat, tylko w różnej skali i różnych kierunkach. Często mam poczucie, że to, co zrobiłam, było zaledwie jak ruch motyla, a potem to nagle wraca i słyszę: „A czy ty wiesz, że dzięki tobie stało się to i to?”. Gdybym była w innym miejscu, wcześniej, bardziej bym się do tego przywiązywała, cieszyła, że ach, to dzięki mnie, to ja taka super jestem. Teraz podchodzę do tego inaczej. Po prostu działam. Interesuje mnie, jak pomagać ludziom, mieć większy zasięg oddziaływania, aby móc jak najszerzej rozpropagować ideę kręgów, małych i dużych, bo widzę, że to działa i przynosi efekty. Wierzę, że w rozwoju osobistym przychodzi taki moment, gdy odkrywasz swój talent, jakąś wyjątkową umiejętność, i mówisz do siebie: „Zrobię to, bo mogę”. I to jest wystarczające uzasadnienie.