Pora na mały coming out, bardzo stosowny przy okazji Nagrody Bookera dla Olgi Tokarczuk (hurra!). Kto mnie zna, ten wie, że napisałam parę lat temu książkę (wywiad rzekę z Iloną Felicjańską), a potem jeszcze trzy inne jako ghowstwriterka. Ale że były z gatunku non-fiction nigdy o sobie nie myślałam, że jestem pisarką, raczej zawsze, że dziennikarką, która czasem pisze książki. Aż zapragnęłam pewnego dnia napisać… powieść. W ubiegłym roku zakwalifikowałam się na Kurs Pisania Powieści Miasta Literatury UNESCO, żeby sprawdzić, czego mi brakuje, żeby to zrobić. No i… nie brakuje mi niczego. A fragment mojej powieści właśnie się ukazał w antologii. Są w niej fragmenty powieści wszystkich 12 uczestników tej półrocznej cudownej przygody, której wartością nadrzędną są ludzie, których poznałam, z którymi się wspieramy, motywujemy do pisania, i z których na pewno będzie za parę lat jakaś NIKE, a za parę kolejnych, kto wie, może kolejny BOOKER.

 

Tutaj cała antologia (polecam!): Antologia 2017/2018 Edycja: Powieść Obyczajowa

A poniżej mój tekst („kawałek dojrzałej prozy”, jak napisała jego recenzentka):

Blizna

rozdział drugi: BARANY

Rogi zwisały splecione w ciasne obwarzanki, z głowy wyskakiwały piłki pingpongowe oczu, a ciała w kształcie pękatych chmur kolebały się na cienkich nóżkach. Bladożółte barany, wystylizowane na rysunki kilkulatka, w którym nikt nie zdążył zabić twórczej spontaniczności, gęsto zaludniały wysłużoną tapetę przed oczami Marty. Baran za baranem, rząd kroczący w prawo, rząd w lewo.
Pach, ciało Marty unosiło się, a lewoskrętne barany patrzyły zdziwione w jej oczy, bach, ciało opadało, prawoskrętne barany obnażały złośliwie zęby. W miarę jak Roman ją posuwał, najpierw rytmicznie, a potem z narastającą nerwowością, Marta przeanalizowała każdą baranią pozycję, jak w zabawie znajdź dziesięć szczegółów, którymi różni się rysunek prawy od lewego. Oczy otwarte lub przymknięte, zęby obnażone lub wargi zasznurowane w milczeniu, nogi sztywne lub ugięte w kolanach niczym połamane zapałki. Wyselekcjonowała wszystkie typy baranów, a on ciągle nie kończył. Klęczała wciśnięta w materac, a Roman sapał wczepiony w jej pośladki. Jezu, ile to jeszcze potrwa, pewnie za słabo protestowała i nie zrozumiał, że naprawdę nie chce, a próba wyszarpnięcia się nie poskutkowała. Z Romkiem się nie dyskutuje, on chciał ją przelecieć, a ona miała się cieszyć, że nadal go podnieca. Tyle że się przeliczył i zamiast szybkiego numerku wyszła rozpaczliwa agonia. Pach, bach. Czy on ciągle musi się pieprzyć, jak królik?
Gdyby Marta potrafiła odróżnić seks od przymusu, byłoby łatwiej. Albo trudniej. Ale nie potrafiła. Albo nie chciała. Bo co by z tą wiedzą zrobiła? Z dziewictwem rozstała się późno. Trochę z przekonania, że pierwszy raz to tylko z mężczyzną wybranym na całe życie, bardziej z obawy, że jak raz prześpi się z facetem, będzie musiała to robić codziennie, głównie jednak dlatego, że przez kilka lat po wypadku nie zauważała mężczyzn, tak samo jak reszty świata.
– Zróbmy przerwę. Spóźnimy się na autobus – próbowała jeszcze raz się wykręcić, ale tylko mocniej docisnął ją do materaca.
– Zamknij się.
Zamknęła się. Pach, bach, odwróciła lekko głowę w prawo, zegar nad stadem baranów pokazywał drugą. Nie zdążą, nawet gdyby teraz skończył i gdyby miała wszystko spakowane, a nie miała, bo ją Roman pchnął na podłogę, gdy wrzucała do torby kosmetyczkę i majtki na zmianę. Próbowała myśleć o czymś przyjemnym, ale nie miała się czego uchwycić. Już nie mogę, zaraz mnie obetrzesz, chciała powiedzieć, wolała jednak nie ryzykować, bo wiedziała, że urażona męska duma jest jeszcze gorsza od niemocy. Czekała w cierpliwej rezygnacji. Romantyzm pierwszych spotkań, kiedy obejmował ją zachwyconym spojrzeniem i niskim głosem opowiadał, co jej za chwilę zrobi, należał do innej Marty i innego Romana.
Pach, bach, wreszcie dramatyczne aaaaaa wyrwało się z gardła mężczyzny. Opadł na jej plecy z ulgą maratończyka na mecie. Kilka razy wciągnął powietrze, a kiedy wyrównał oddech, przejechał ręką po jej włosach, podniósł się i zadowolony podciągnął spodnie.
– No dobra, zbieramy się.
– Teraz to już nie ma do czego się zbierać, następny autobus wieczorem – Marta zabrzmiała ostrzej, niż zamierzała.
– Pojedziemy na rowerach.
– Żartujesz. To ze sto kilometrów.
– Niecałe pięćdziesiąt, zrobimy sobie przejażdżkę. Obiecałem rodzicom, że przyjedziemy dzisiaj.
– W taki upał? Zwariowałeś? Nie dam rady!
Widziała jednak, że Roman już podjął decyzję. Z trudem powstrzymywała napad paniki, który obezwładniał ją za każdym razem, gdy żądał od niej niemożliwego. Oddychała coraz płycej i szybciej, serce nie nadążało z pompowaniem krwi. Traciła czucie w nogach, więc niezdarnie podczołgała się przez materac do ściany ze znieruchomiałymi już baranami i przylgnęła do niej plecami. Potrzebowała mocnego podparcia, żeby przetrwać ten pierwszy, najgorszy moment lęku wysysającego całą energię z ciała, gdy wydawało jej się, że za chwilę umrze i nie mogła się zdecydować, czy to wspaniale czy tragicznie. Jeździli na rowerach, ale do tej pory nie dalej niż do lasu parę kilometrów za miastem.
– Nie będę z tobą dyskutował. Jakbyś się bardziej postarała, zdążylibyśmy na autobus.
– Jakbym się postarała? – zapiszczała Marta, głowa jej pulsowała. – Jakbym ja się postarała?! Sam mogłeś się postarać. Nie rozumiesz? Nie dam rady tak daleko jechać na rowerze. Jest upał. Poczekajmy do wieczora na autobus. Proszę. Po drodze są górki, a moje przerzutki są do dupy.
– Sama jesteś do dupy – zaśmiał się, jakby usłyszał świetny dowcip.
Kolejne słowa utknęły jej w gardle, ja mu jeszcze pokażę, kto jest do dupy, potrzebowała kilkunastu minut, żeby ustąpiło drżenie ciała, nogi odzyskały czucie, a przerażony żołądek wrócił na miejsce.
W łazience z niechęcią spojrzała w odbicie w lustrze. Kiedy pierwszy raz usłyszała, że ma oryginalną urodę, nie mogła się zdecydować, czy to eufemizm czy komplement. Pozostawiła sprawę otwartą. Z brwiami i rzęsami w kolorze jasnych włosów jej twarz wyglądała na nagą. Czasem ubierała ją w maskarę i kredkę do brwi, ale nie dziś. Odgarnęła włosy za ucho. Robiła to tylko wtedy, gdy była sama i gdy bardziej pragnęła pamiętać, niż zapomnieć. Blizna ciągnęła się od skroni wzdłuż ucha jak narośl w kształcie grubego, niedbale rzuconego powrozu, woli pani żyć czy ładnie wyglądać, odburknął jej lekarz, gdy zapytała, dlaczego tak źle ją zeszyli, nie odpowiedziała, i tak by jej nie zrozumiał.
Patrząc w tęczówki w kolorze zwiędłej trawy, bezskutecznie szukała w nich pozostałości blasku, który kiedyś tam był, pamiętała, że był. Teraz widziała jedynie laboratoryjnego szczura z eksperymentu, oczekującego na ratunek, który nie nadejdzie. Roman zmusił ją do obejrzenia tego filmu na początku znajomości – już wtedy powinna była od niego uciec – żeby jej udowodnić, że jego praca ma sens, i żeby ją zahartować, za delikatna jesteś, narzekał, te eksperymenty są niezbędne, na kim mamy je robić, na ludziach? Włączył film. Twarz naukowca była zamazana, głos rzeczowy, jak u sprawozdawcy z nudnej konferencji. Przed nim stały dwa duże akwaria wypełnione wodą. W każdym pływał szczur. Pierwszy poddał się po piętnastu minutach. Na początku szare ciało sprawnie przecinało wodę. Szczur łapkami odbijał się od gładkiego brzegu i zawracał. Tam i z powrotem, tam i powrotem. Po kwadransie utracił siły, zwolnił, głowa zapadła się pod taflę wody. Gdy ostatnie pęcherzyki powietrza opuściły płuca, ciało nabrało ciężkości i opadło na dno jak namoknięty worek z kaszą, nie odwracaj głowy, pilnował Roman. Drugi szczur wciąż pływał. Minęła godzina, dwie, dziesięć, a on machał łapkami i wracał raz po raz w miejsce, gdzie na początku eksperymentu, po pierwszych dziesięciu minutach podsunięto mu wąską deseczkę. Wspiął się wtedy na nią, wyrównał oddech, otrzepał futerko, wyprostował ogon. Po chwili jednak znów wrzucono go do wody. Zapiszczał, ale tylko raz, bo przez kolejne piętnaście godzin udowadniał ludzkim naukowcom, że nadzieja umiera ostatnia.
Marta stała potem w łazience, tak jak teraz, i długo zmywała łzami obraz, którego nie dało się zapomnieć. Obraz szczura, który nie wiedział, że drugiej szansy nie dostanie.

***
Gdyby schowała złość do plecaka przypiętego do bagażnika, byłoby łatwiej. Jednak nie zamierzała się z nią rozstawać. Miała specjalne miejsce w ciele, gdzie kolekcjonowała wszystkie urazy. Upychała je w jelitach, które w gorszych momentach dawały o sobie znać bólem promieniującym w okolicach pępka. Sylwetka Romana pochylonego nad kierownicą przypominała Marcie o jego głupocie. I o jej głupocie, o której jeszcze bała się zbyt głośno myśleć, że kilka lat wcześniej popełniła fatalny błąd, wychodząc wbrew rozsądkowi za niego za mąż. I że naiwnością było się łudzić, że zatka nim wyrwę w sercu. Pedałowała napędzana złością, że musi jechać na rowerze pięćdziesiąt kilometrów tylko dlatego, że mąż wybrał nieodpowiednią godzinę, żeby ją zerżnąć.
Gdyby poczucie krzywdy nie wydęło ust Marty w czytelnym grymasie „nie będę z tobą więcej rozmawiać”, dostrzegłaby piękno łanów dojrzałego zboża i pochlapanych kwitnącym rumiankiem łąk, gdy po godzinie lawirowania między samochodami wyjechali z miasta.
– Zobacz jak pięknie. Hej, no nie bądź taka nadąsana – Roman odłożył rower i wykorzystał krótką przerwę, by objąć ją od tyłu i dmuchnąć we włosy. – Bardzo seksownie pedałujesz.
Gdyby obrażanie nie rozchodziło się tak łatwo po krwiobiegu albo gdyby to było kilka lat wcześniej, roześmiałaby się i odwzajemniła uścisk. Ale wolała wysunąć kolce. Słońce nie odpuszczało, a oni nie byli nawet w połowie drogi. Wypiła wodę. Nie zamierzała z nim rozmawiać. Ponownie wsiedli na rowery. Za sobą mieli łatwiejszą część trasy. Teraz droga snuła się łagodnymi, ale długimi, męczącymi podjazdami. Roman pedałował z lekkością, czasem oglądał się za siebie i popędzał ją, ale im bardziej pokrzykiwał, hej, ho, rusz się, tym wolniej Marta obracała kołami, aż w końcu jego plecy oddaliły się i zobaczyła go ponownie dopiero godzinę później pod jabłonią ocieniającą skrawek podsychającej trawy. Rzuciła rower obok niego ze łzami w oczach.
– Dalej nie jadę.
– Histeryzujesz. Już niedaleko.
Martę bolał tyłek, łydki i duma. W chustce na głowie, z włosami lepiącymi się do rozgrzanych policzków, wyglądała, jak kobieta schodząca z pola po całodziennych żniwach. Zakręciło jej się w głowie. Oblała się wodą i usiadła w cieniu drzewa.
– Gotowa?
– Gotowa do czego? Dopiero przyjechałam.
– Specjalnie tak wolno jedziesz, nawet nie miałaś się jak zmęczyć, pedałując w takim tempie, czekam tu na ciebie od dawna.
Marta nie odezwała się. Było jej wszystko jedno. Roman pokrążył dookoła jeszcze parę minut i wsiadł na rower.
– Jedziesz? – zapytał po raz ostatni.
– Nie.
– To ja jadę, zobaczymy się w domu.
– Chyba nie zostawisz mnie tu samej?! – Marta usiadła.
– Znasz drogę.
– Nie znam! Nie wiem, czy zauważyłeś, że autobusy jeżdżą trochę inną trasą.
– To wskakuj na rower i jedziemy dalej razem.
– Nie, nie, nie. Muszę odpocząć. Boże, skąd ty bierzesz tak idiotyczne pomysły?
– Już jest późno, rodzice czekają, będą się martwić, że nas nie ma. Ja jadę, ty rób co chcesz, pa.
– Nie! Nie zostawiaj mnie!
Roman wskoczył na rower, nawet się nie obejrzał. Marta oddychała z trudem, wróci, na pewno wróci, ziemia oddawała zagarnięte w ciągu dnia ciepło i nad gorącym asfaltem powietrze drżało i falowało w ostatnich podrygach gorącego popołudnia, sylwetka Romana oddalała się, po kilkunastu minutach widać było już tylko ciemną plamę zbliżającą się do granic horyzontu, nie odwrócił się ani razu, po kolejnych sekundach, minutach, kwadransie, rozpłynął się, jak iluzja, fatamorgana, już wiedziała, że nie wróci, oparła się o szorstki pień drzewa, z szeroko otwartymi ustami przypominała rybę w wysychającej rzece, oddychała przez zaciśnięte gardło, drugi napad paniki w ciągu dnia, to za dużo na jej rozciągnięte jak sinusoida emocje, wzrok rozmazały łzy, zostawił mnie, zostawił, debil jeden, osunęła się na trawę, podsychające źdźbła szczypały policzki, położę się i nie wstanę.
Z letargu wybudził ją traktor. Podskakiwał na dziurawej drodze, sklejanej raz po raz chlapniętym byle jak asfaltem. Warczał, charczał, terkotał, a żelazna przyczepa zgrzytała konwulsyjnie. Nie miała zegarka. Powietrze wpływało łagodnie do płuc. Po tym, że ochładza, a nie parzy, rozpoznała, że dzień przechodzi w wieczór. Traktorzysta o łagodnych oczach podwiózł ją do sąsiedniej wsi. Stamtąd już było niedaleko. Wsiadła z bolesnym sykiem na rower, siodełko obite skajem było bezlitosne dla pośladków.
Na miejsce dojechała razem z wieczornym rechotaniem żab w pobliskim stawie. Nie weszła od razu do domu, usiadła po drugiej stronie drogi w miejscu, z którego widać było sylwetki krążące po kuchni. Kiedy w końcu otworzyła drzwi i uwolniła zapach rosołu oraz gorącej szarlotki, żołądek zapomniał na chwilę o złości. Pierwszy zauważył ją teść.
– Ho, ho, nareszcie jest nasza spóźniona podróżniczka.
Jego brzuch wykarmiony kiełbasami, golonkami, schabowymi i mielonymi, wydymał się jak świeżo nadmuchana piłka lekarska. Twarz miał rumianą i zadowoloną, jak zwykle po obfitym posiłku. Siedział na krześle z dumą wyhodowaną na wieloletnim przekonaniu, że jest pępkiem świata, po którego orbicie krążyła żona z synem. Ten drugi od czasów studiów, a potem ślubu z Martą, nieco rozluźnił siły grawitacji, ale nie na tyle, by wystrzelić samodzielnie w kosmos. Przyciągało go ciągłe niezadowolenie ojca, że zamiast zająć się porządnym biznesem, jest takim samym chudopachołkiem jak on, tyle że na państwowej uczelni.
W oczach Marty teść był zwykłym rubasznym starszym panem. Młodość synowej pobudzała go jak viagra do opowiadania dowcipów, które śmieszyły tylko jego. Marta nie zatrzymała na nim spojrzenia, podobnie jak na teściowej, która zerwała się zza stołu nakrytego łatwo zmywalną ceratą, szklankami z parującą herbatą i pokrojoną w grube kawałki szarlotką.
– Jezus Maria, jesteś nareszcie, tyleśmy się godzin wyczekali, już myślałam, że co złego się przytrafiło, zaraz ci rosołu zagrzeję, ciasto zrobiłam, siadaj i odpocznij.
Teściowa była kobietą zaawansowaną, i w latach, i w ciele. Romana doczekała się w dojrzałym wieku. Nadwaga osiadła jej na barkach, w piersiach i brzuchu. Skóra na twarzy już dawno straciła podparcie i zwisała żałośnie, podobnie jak rozciągnięte usta. Marta, która przy pierwszym pocałunku pokochała mięsiste wargi Romana, odkochała się w nich, gdy poznała jego mamę. Wyobraziła sobie, że za trzydzieści lat będzie się całowała z otworem gębowym żarłocznego jamochłona. Mimo to Marta lubiła ją, mówiła do niej mamo bez większych oporów. Teściowa była ciepła, uczynna, dobra. Naprawdę dobra. Dobra kobieta, która mogła trafić na lepszego męża. Jej siostrze, mieszkającej za płotem, bardziej się poszczęściło, co widać było po starannie ufarbowanych włosach, równo wyskubanych brwiach, większym domu, porcelanowej zastawie przy obiedzie i córce, która wyszła za Francuza. Mąż powtarzał jej, że jest piękna i doskonale gotuje, nawet gdy przypalała kotlety. Co miesiąc przynosił do domu pensję dyrektora fabryki kabli. Na nałogi nie miał czasu, więc pieniędzy wystarczało nawet na wakacje all inclusive dwa razy w roku.
Teść, dla odmiany, trzymał żonę i syna krótko. Teraz już nie bił, bo siły do tego nie miał, ale o jego twardej ręce krążyły po wsi legendy, tak samo, jak o tym, że się na Boga w młodości obraził, a może na proboszcza, i do kościoła przestał chodzić. Kariery nigdzie nie zrobił, nawet w ZOMO, idealnym pracodawcy dla osób pozbawionych empatii. Przeszkodził mu w tym (czy raczej uratował od całkowitego pohańbienia, jak interpretowała to teściowa) zawał serca i szybka, raczej skromna renta. Pozostał więc na starość bez przynależności. Ani Kościół go nie chciał, ani państwo. Pomiędzy posiłkami wyznaczającymi mu rytm dnia doglądał nutrii, które jeszcze do niedawna hodował za domem w dwóch ogromnych metalowych klatkach. Roman opowiadał Marcie, jak w dzieciństwie bał się ich pomarańczowych siekaczy i kiedy w niedzielę, zamiast tradycyjnej w innych domach kury w rosole, u nich na stole lądowała pieczeń z nutrii, rozkładał ją na talerzu na kawałki, by się upewnić, że nie zaplątał się w niej żaden ząb.
– Dziękuję, nie będę jadła – Marta ominęła teściową (wygłodzony żołądek zareagował bolesnym skurczem rozczarowania) i stanęła przed Romanem.
– Zostawiłeś mnie!
– Ale sobie poradziłaś. Dojechałaś – zamiast skruchy miał w oczach radosne chochliki, jakby udał mu się dowcip albo jakby wcześniej ukrył się za drzewem, a teraz wyskoczył, wołając a kuku. Chwycił Martę za rękę i przyciągnął do siebie, ale się wyrwała.
– Nienawidzę cię – odwróciła się, żeby nikt nie dostrzegł jak mięśnie twarzy pulsują, zwiastując niekontrolowany płacz. Pobiegła do dawnego pokoju małego Romusia, z plakatami jeszcze z czasów liceum. Cycata Sabrina na ścianie wyznaczała kierunek jego zainteresowań w dorosłym życiu. Zatrzasnęła za sobą drzwi, rzuciła się na łóżko, zsuwając jedynie buty. Kiedy poduszka wchłonęła łzy, sen spadł na nią jak ziemia na grób.

***
Wąska winda przypomina trumnę. Zamiast przycisków z numerami pięter, zapach zbutwiałych desek i ciemność duszna jak smog. Lampka zawieszona pod sufitem wątłą smużką rzeźbi mężczyznę, ale tylko połowę, jakby na drugą część nie wystarczyło światła: jasne włosy, młodzieńczą twarz zastygłą w zdziwieniu, ciało usztywnione garniturem w prążki, który założył dwa razy, na maturę i na wieczność. Ona staje za nim bezgłośnie, bez oddechu, żeby nie spłoszyć. Kładzie rękę na ramieniu, ale ramienia już nie ma, ciała nie ma, jego nie ma. Teraz to ona stoi na środku windy, a on jest jej odbiciem w lustrze. Nareszcie widzi siebie-jego w całości. Nie może się zdecydować, która połowa bardziej ją przeraża. Czy ta gładka i nieruchoma, czy spływająca od skroni krwią, gdzie pod lepką cieczą pulsuje tkanka, wije się, skręca, narasta aż zastyga w nabrzmiałą bliznę, niczym uchwycony w konwulsji wąż. Stoją naprzeciwko. Mrok coraz głębiej osiada w płucach. Ona bez ruchu. On nagle ożywa. Zamknięty w dwuwymiarowym lustrzanym odbiciu wyciąga ręce. Dotyka ścian. Patrzy w górę. Patrzy w dół. Krew kapie na podłogę. Patrzy na wprost. Dookoła. Nie ma pięter, na które można tą windą dojechać. Nie ma korytarza, na który można wysiąść. Nie ma żadnego góra ani dół. Nie ma jak się wydostać. Ona spogląda nieruchomo. Jest spokojna. Wie, że on nigdzie nie odjedzie.

***
Gdy słońce przebiło się przez senną gorączkę, leżała wciśnięta między ścianę i plecy Romana. Przylgnęła policzkiem do jego rozgrzanej, nagiej skóry, ale wycofała się szybko, oparzona wspomnieniem wczorajszego dnia.
Tamtej jesieni, kiedy się rozpoznali – Marta w jego stanowczości, Roman w jej łagodności, choć być może dokładnie na odwrót, świat był pięć lat młodszy. Ona uważna na każde jego słowo, pierwszy raz w pełnym rozkwicie kobiecości. On elokwentny, po obronie doktoratu nareszcie pewny siebie. Uroczo się zacinał, ślad po dawnym jąkaniu z dzieciństwa, kącik ust wędrował mu wtedy po skosie w kierunku ucha. To on ją wybrał. Marta jako jedyna nie reagowała na jego pawi ogon wygadania, ogłady i poczucia humoru na imprezie, na której znalazła się przez przypadek. Więc przyssał się do niej zaintrygowany jej – tak wtedy to zinterpretował – niezależnością i niedostępnością. Imponowało mu w niej to, co potem zaczęło przeszkadzać, że nie je mięsa, mało mówi i nie zachwyca się każdym jego dowcipem. Marta na początku zakochała się w Romanie, bo on zakochał się w niej. A że był przystojny nie znalazła argumentów na obronę. Wyciągął ją na spacery, przynosił książki i bilety do teatru. Osaczył ją cieleśnie i intelektualnie, a ona z tego zachłannie skorzystała. Po kilku latach życia w czerni i między książkami zobaczyła w nim wybawcę. To była jedyna szansa, by wyrwać się spod męczącej opieki rodziców i ich lęku na granicy histerii, że coś złego znowu może jej się przytrafić.
Kiedy Beata, żona przyjaciela Romka, zapytała ich, jak długo się znają, bez wahania odpowiedział.
– Sto siedem dni i jedenaście godzin.
– Musi cię bardzo kochać – powiedziała do Marty, która urosła z dumy – skoro czas z tobą wylicza tak dokładnie.
Okres godowy trwał pół roku. Hormony uginały nogi na myśl o spotkaniu, noce nie miały końca, a pochwa pulsowała wilgotna od ciągłej gotowości. W tle wymiany śliny, śluzu, spermy i potu, odbywał się inny przepływ. W rozmowach do rana kotłowały się życiowe mądrości, zesztywniałe przekonania i myślowe konstrukcje dwóch niezależnych systemów, ciągnących za sobą DNA rodziców, dziadków, pradziadków i prapradziadków, a także babć, prababć i praprababć do nie wiadomo którego pokolenia, aż z tego zbioru ustalił się protokół rozbieżności: antykoncepcja hormonalna kontra naturalna, eksperymenty na szczurach koniecznością czy barbarzyństwem, udział w wyborach jako społeczna odpowiedzialność kontra bierny opór, dzieci jako obowiązek wobec społeczności czy nieludzkie powoływanie niewinnych istot do okrutnego świata, zwierzęta – istoty czujące czy pokarm na talerzu.
Gdy gody się skończyły, obszar niezależności Marty, nieoczekiwanie dla niej samej, zaczął się kurczyć. Była jeszcze na haju zakochania, więc nie zauważyła, kiedy doszło do niemal pełnej unifikacji. W imię miłości, rzecz jasna. Nie możesz myśleć inaczej, jeśli mamy być małżeństwem, to był argument ostateczny Romana, niedopuszczający różnicy poglądów. Z tym nie dało się dyskutować. Kiedy już stworzyli jedność ciała i umysłu, ogień się wypalił, nie był potrzebny, nie było już czego egzorcyzmować, wszystkie myśli Marty zostały nawrócone, a gdyby nawet jakieś niepokorne herezje schowały się w zakamarkach głowy, to nie wychylały się ze strachu przed spaleniem. Z tym ogniem, co wygasł, mogło też być tak, że Marta zapaliła się od miłości Romana, jak długo leżące na zapomnianym wyrębie drzewo. Tyle że w środku okazało się ono mokre i ognia nie wystarczyło, by także ten rdzeń wysuszyć i rozpalić. Więc po pół roku zaczął się kopcić, dusić, przygasać. Ale wtedy już byli zaręczeni. On był honorowy, a ona przekonana, że taka miłość już się nie wydarzy.
Żenię się z tobą warunkowo, tak jej powiedział tydzień przed ślubem. Bo ma nadzieje, że się zmieni. I jeszcze, że już mu się nie podoba tak jak kiedyś, ale skoro się oświadczył, nie wycofa się. Tak to zapamiętała. On wyparł się tych słów. Wcześniej wypił stanowczo za dużo, a ona o wiele za mało, pokłócili się o rzecz bez znaczenia, za to znaczenie miały miotane na oślep słowa. Dowiedziała się, że jest za mało radosna i spontaniczna, że ma koleżanki równie głupie jak ona sama, że fatalnie się ubiera, nie ma za grosz fantazji w łóżku i beznadziejnie gotuje.
Przepłakała kilka nocy. Złapana w pułapkę miłości nie miała pojęcia, co z tą nową wiedzą, wykrzyczaną w chwili alkoholowej niepoczytalności, czyli niepohamowanej szczerości, począć. Na zdjęciach z urzędu stanu cywilnego, a potem z kościoła, gdzie podpisała cyrograf na życie, ma czerwone oczy. Wszyscy myśleli, że ze wzruszenia.
Może gdyby zapomniała o tamtych słowach, ich związek podążyłby inną ścieżką. Ale one zamieniły się w filtr „jestem beznadziejna”, przez który od ślubu sączyła się rzeczywistość. Wzięła do serca tamtą rozmowę i podzieliła się na dwie Marty. Jedna się zahibernowała i dołączyła do wcześniejszego odłamka Marty, zamrożonego po wypadku. Druga naginała się do oczekiwań męża.
Wybuchała często, ale szybko się uciszała. Pozwalała sobie na te wybuchy, bo widziała, że on lubi jej huśtawkę emocjonalną, dawała mu pretekst, by się mógł do czegoś przypieprzyć. Wiedziała doskonale, gdzie jest granica tych eksplozji i jak go udobruchać po wszystkim. Przyzwyczaiła się do bylejakości ich związku. Kochała Romana kulawą miłością kobiety, która potrzebuje przynależeć do mężczyzny, by złagodzić nieznośne poczucie, że dla niej życie już się skończyło.
Bez Romana czarna dziura w sercu Marty nie miała dna. Z Romanem przysypana była ochłapami. Dobre i to.

***
Wysunęła się z łóżka tak, by go nie obudzić. Ciało pamiętało wysiłek z poprzedniego dnia i nie chciało się wyprostować. Dopiero gorący prysznic przywrócił mięśniom odruchy życia. Zalepione ropą powieki napuchły, zapomniała wieczorem wyjąć soczewki. Z trudem wydłubała je teraz z oczu, przynosząc ulgę białkom, po których rozlała się delta czerwonych żyłek. Do kuchni, skąd dobiegało stukanie talerzy, poszła nieuzbrojona w okulary. Czasem wolała nie widzieć, a minus cztery dioptrie w każdym oku idealnie realizowały jej życzenie odgrodzenia się od ludzi i zanurzenia w fantasmagorii bez kształtów i granic.
Urok świata tracącego ostrość poznała, gdy po raz pierwszy spojrzała na księżyc bez soczewek i bez okularów. To nie był księżyc, to była ognista kula, która wypełniała pół nieba. To niemożliwe, kręciła głową, mam przywidzenia. Dopiero gdy założyła okulary, owal księżyca wrócił do znanych jej wymiarów. Zakładała okulary i ściągała, próbując zrozumieć zjawisko, którego doświadczała. Księżyc na zmianę puchł jak balon nadymany helem i chudł do wielkości piłki nie większej niż do koszykówki, rozmywał kontury i zaraz potem je wyostrzał, był duży i za chwilę mały, zjawiskowy i zwykły. Doznała wtedy olśnienia, że nie istnieją cuda czy zjawiska paranormalne, a jedynie wady wzroku. Może starowinka spotkana kiedyś w autobusie, która opowiadała Marcie z przejęciem, jak jej się święta panienka co rano pokazuje na ścianie, jak tę twardą materię muru przenika i do niej do pokoju przychodzi, i jak ksiądz na spowiedzi jej uwierzyć nie chce, swoje objawienie zawdzięczała zwykłej ślepocie połączonej z korzystnym układem wzorów na tapecie, a nie modlitwom, pobożnemu życiu i łasce bożej.
W domu teściów minus cztery dioptrie wystarczały, by zorientować się, gdzie jest ściana, a gdzie drzwi, czy krzesło jest puste, czy siedzi na nim człowiek. Czy człowiek jest mężczyzną czy kobietą już niekoniecznie, ale że w kuchni była teściowa, która swoją poranną krzątaninę zaczynała codziennie o piątej, Marta nie miała wątpliwości. Zacznijcie wargi nasze chwalić pannę świętą, zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą, mama Romana nuciła godzinki i przemieszczała swoje ciężkie ciało z młodzieńczą dziarskością od stołu do kuchenki, na której bulgotała woda pod przykrywką, pewnie znów jaja na twardo, przybądź nam miłościwa pani, ku pomocy, a wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy. Marta zazdrościła jej tej energii. Przy obfitej pod każdym względem teściowej ona była jak flak, nie tylko cielesny. Chwała ojcu, synowi jego przedwiecznemu i równemu im w bóstwie duchowi świętemu, nie chciała jej przerywać, ale rozpromieniona teściowa już ją zobaczyła i zawłaszczyła:
– Romuś powiedział nam wczoraj tę cudowną nowinę – rozpostarła ręce i zamknęła skołowaną Martę w mocnym uścisku.
– Jaką nowinę? – czyżby coś przegapiła, o czymś zapomniała?
– O dziecku. Że się zdecydowaliście. Najwyższy czas. On tak bardzo był przeciwny, mówił te bzdury, że to nie ma sensu, że świat niedługo przestanie istnieć. Same katastroficzne historie, nie wiadomo skąd. Jak dobrze, że cię spotkał i że otwarłaś mu oczy – teściowa była wzruszona, wróciła do mieszania w garnku, ocierając wilgotne oczy i śpiewając dalej rozwleczonymi jękliwie samogłoskami, jak było na początku i zawsze i ninie, niech Bóg w Trójcy jedyny na wiek wieków słynie. – I żebyście na jednym nie poprzestawali. Romuś sam na świecie, jak ten palec boży. Jak pomrzemy, nikt mu nie zostanie. Lepiej dwójkę od razu.
– Zaraz, zaraz wrócę – wydusiła Marta, jej twarz pobladła, o Boże, zasnęłam, zapomniałam, a przerażenie postawiło ciało w stan alarmu. W pokoju wytrzepała zawartość plecaka. Na samym końcu wypadł pokrowiec od okularów. Roman przewrócił się na drugi bok, ale nie otworzył oczu. Pobiegła do łazienki. Ręce jej dygotały, a serce tłukło się jak po strzale z adrenaliny, gdy wyjmowała równo złożoną jedwabną chustkę do wycierania okularów, która skrywała drugą, podobną, ale zszytą w prowizoryczną torebkę. Wytrzepała z niej niepozorny blister z tabletkami i z przegródki obok napisu „sobota” wycisnęła małą pigułkę. Połknęła ją zachłannie, niczym narkoman na głodzie. Dwanaście godzin za późno. Ręce nadal jej się trzęsły. Ulotka została w domu, więc nie miała pewności, jak duże zagrożenie w tej fazie cyklu stwarza tak długa przerwa. Wyobraziła sobie miliony plemników, które wczoraj pędziły prosto do jajeczka i modliła się, by go tam nie zastały.
Kiedyś chciała urodzić dziecko. Nie tyle z powodu instynktu macierzyńskiego, co z nawykowego myślenia, że jest ono naturalną konsekwencją małżeństwa. Roman był jednak kaznodzieją idei, że głupotą jest sprowadzanie dzieci na zdegradowany świat. Zawiesiła więc swoje oczekiwanie, a potem szybko przejęła jego poglądy – o przeludnieniu, o okrucieństwie świata wobec dzieci, o egoizmie dorosłych traktujących kolejne pokolenia jako bateryjki zasilające ekonomicznie chylące się ku upadkowi systemy, i głosiła je z podobną jak Roman determinacją, choć podejrzewała, że nie o zło czy dobro świata mu chodzi, a o zwykłą wygodę. Aż kilka dni temu Roman ją zaskoczył. Oświadczył, że jest gotowy.
– Na co jesteś gotowy? – Marta nie lubiła tego tonu głosu wskazującego, że podjął ważną decyzję, która ma związek z nią, a jednocześnie jest poza nią, bo jej samej nie poproszono o zdanie.
– Na dzidziusia – zmrużył jedno oko, a kącik ust poszybował mu w górę. – To co, może zaczniemy już teraz?
– Zaraz, zaraz, a co z niepotrzebnym poszerzaniem cierpienia? – przywołała jego sztandarowe hasło.
– Biologizm człowieka jest niezniszczalny, poradzi sobie z największym cierpieniem.
– Może poradzi, ale chyba nie chcesz tego fundować własnemu dziecku, własnym genom.
– Nie bądź katastrofistką – zaśmiał się. – Trudno przewidzieć, jak będzie naprawdę. Może akurat naszemu szczęściarzowi, bo zaczniemy od syna, uda się w życiu.
Role się odwróciły, Marta mówiła jego sloganami, a on podawał jej kontrargumenty, za które kilka lat wcześniej otrzymała od niego przydomek zacofanej dziuni.
– Przecież mówiłeś jeszcze niedawno, co tam niedawno, całe nasze małżeństwo mówiłeś, że nie chcesz mieć dzieci, bo to sprzeczne z twoim światopoglądem. Wyśmiałeś mnie, gdy wspomniałam o instynkcie macierzyńskim i naturalnej, biologicznej potrzebie przedłużenia nas samych w nowym wydaniu. Prawie się na mnie rzuciłeś, kiedy ośmieliłam się wyrazić inne zdanie. Zmusiłeś mnie niemal siłą do przyznania ci racji, a teraz mówisz coś dokładnie odwrotnego! Powtarzasz wszystko to, z czym się nie zgadzałeś, jako swoje odkrywcze przemyślenia – głos Marty wchodził na coraz wyższe rejestry.
– Nie wiem, co tam sobie roisz w tej swojej głowie. Informuję cię, że już chcę mieć dziecko.
– A zapytałeś mnie, czy ja też chcę? Bo kiedyś może i chciałam, ale przekonałeś mnie, że to bez sensu, uwierzyłam ci, a teraz ot tak swobodnie mówisz, zróbmy sobie dzidziusia?! – teraz już Marta krzyczała.
– O co ci chodzi? To chyba normalne, że chcę mieć dziecko. Tobie też by się przydało, może przestałabyś tak histeryzować. Zresztą i tak siedzisz cały czas w domu, to zajęłabyś się czymś pożytecznym.
– Pożytecznym, pożytecznym – przedrzeźniała go. – Mówiłeś, że dzieci to wrzód na dupie. A teraz, że są czymś pożytecznym. Co ci się tak nagle odmieniło? Twój przyjaciel Mareczek został tatusiem, to ty od razu w jego ślady?
– Nie mieszaj w to Marka i Beaty – Roman podszedł do lodówki, zgarnął z niej listek z tabletkami antykoncepcyjnymi, zawsze pod ręką, na widoku, żeby nie zapomniała, i wrzucił do kosza. – W każdym razie już ci są niepotrzebne – zamknął dyskusję.
Kiedy następnego dnia wyszedł do pracy, Marta siedziała długo z suchymi powiekami. Czuła, że zasoby łez są na wyczerpaniu, więc trzymała je na lepsze okazje. Robiła bolesny rozrachunek. Ile przekonań już pogrzebała dla niego. Jak bardzo naginała światopogląd, by zadowolić jego potrzebę zgodności w małżeństwie we wszystkim. I ile razy Roman najpierw narzucał jej swoje poglądy, a potem sam je porzucał. Wstyd, że tak się dała wykiwać, wżerał się we wnętrzności jak trucizna.
Przebłysk instynktu macierzyńskiego poczuła tylko raz, na początku ich znajomości, bardziej jako sygnał, że oto poznała mężczyznę życia, niż rzeczywistą potrzebę. Potem instynkt się wycofał i przycupnął w kąciku, zawstydzony i przerażony, że wychylił się za szybko. Marta łatwo o nim zapomniała. I co ona teraz z gotowością Romana zrobi? Teraz, gdy jego niechęć do dzieci stała się dla niej wygodna. Tym wygodniejsza, im gwałtowniej rozpadały się jej wyobrażenia o małżeństwie i tym strasznym zobowiązaniu „aż do śmierci”. Kiedy wygrzebywała tabletki z kosza, czuła się jak kaskader wchodzący na linę bez zabezpieczenia.
Marta chciała mieć dziecko, ale jeszcze bardziej chciała uchronić je przed swoim losem i przed Romanem.

 

O KSIĄŻCE

Samochód, którym jedzie troje ludzi, ulega wypadkowi. Jedna osoba ginie, druga doznaje trwałego kalectwa, trzecia zapada w śpiączkę, a kiedy się budzi, jedynym śladem, jaki pozostaje jej po zdarzeniu, jest blizna na twarzy. Tą trzecią osobą, która wyszła z wypadku pozornie bez żadnego urazu, jest Marta, bohaterka powieści. Pozornie, bo po śmierci brata pozostała jej blizna, dużo bardziej dotkliwa niż ta na twarzy.
Martę poznajemy dekadę po tym zdarzeniu. Ma trzydzieści lat i tkwi w toksycznym związku. Nie potrafi odróżnić seksu od przemocy (a może nie chce, bo musiałaby coś z tą wiedzą zrobić). Nie potrafi czerpać z życia przyjemności (a może nie chce, bo w skrytości duszy pragnie umrzeć).
Akcja powieści toczy się w dwóch płaszczyznach fabularnych. W pierwszej kibicujemy bohaterce w odzyskiwaniu wiary w siebie i porzuceniu męża. Jest tu miejsce na pokazanie ułomnej relacji kobiety i mężczyzny, a także etapów przebudzenia się świadomości bohaterki. Jest zdrada (męża), nowa miłość (Marty) i tajemnicza kobieta, która przekazuje bohaterce wiadomość od zmarłego brata. Jest też odkrywanie, że jej małżeństwo nie jest związkiem „z” (z mężem) tylko związkiem „zamiast” (zamiast brata). W drugiej płaszczyźnie stopniowo odkrywamy, co naprawdę wydarzyło się podczas wypadku, który z jego uczestników poniósł najpoważniejsze konsekwencje i jaki zaskakujący spadek pozostawił po sobie brat Marty.
„Blizna” to książka o kobiecie, która zamroziła ciało i emocje, by odciąć się od bólu. Książka o stracie i odkrywaniu głębokich poziomów uwikłania. Książka o trzech mężczyznach – z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, pomiędzy którymi bohaterka musi wybrać.
„Blizna” jest powieścią obyczajowo-psychologiczną. Spodoba się czytelniczkom Zeruyi Shalev, Elizabeth Strout i kobietom, które już odkryły, że życie nie niesie oczywistych rozwiązań.

Aneta Pondo Kurs Pisania Powieści Miasto Literatury
Kurs Pisania Powieści Miasta Literatury UNESCO 2017/2018, fot. Inga Szeliga
Filip Modrzejewski
Filip Modrzejewski, redaktor W.A.B., jeden z głównych prowadzących zajęcia, mentor  i opiekun merytoryczny grupy, fot. Inga Szeliga
Antologia fragmentów powieści dwanaściorga uczestników kursu
Antologia z fragmentami powieści dwanaściorga uczestników kursu