Miałam biegać, ale o 5 rano wolę spać, a później jest za gorąco
Miałam ćwiczyć jogę, ale o 5 rano… jak wyżej.
Miałam czytać, ale przy tej temperaturze może przyswoiłabym niebyt długi romans lub mało skomplikowany kryminał, a takich książek nie mam.

Przez pierwsze trzy dni łudziłam się, że to tylko aklimatyzacja, aż czwartego zrozumiałam, że inaczej nie będzie.
Miałam jeszcze kilka rzeczy w planach, ale… odpuściłam.
Urlop.
Chyba pierwszy od dawien dawna, w czasie którego pozwoliłam sobie na to, że nic, ale to totalnie nic nie muszę. Pozwoliłam sobie na nicnierobienie.
Jak wygląda nicnierobienie? Pół dnia w wodzie (w rozbiciu na do południa i po południu), pół dnia – sjesta, czyli jedzenie, spanie i oglądanie głupich filmów w tutejszej telewizji (telewizja jest poniekąd atrakcją, bo nie mamy tego urządzenia w domu już od lat chyba czternastu).
Nicnierobienie w czasie urlopu jest oczywiste dla większości populacji. Dla mnie, osoby prowadzącej firmę, a w dodatku zadaniowej, kontrolującej, nastawionej na niemarnowanie czasu, to odkrywanie nowych lądów.
I co odkryłam?

1. Na wszystko jest swój czas
Miesiąc temu byłam na corocznym samotnym (w tym sensie, że bez rodziny) tygodniowym resecie w okolicach Komańczy. Dwa razy dziennie medytacja, dwa razy dziennie joga, a pomiędzy nimi inne zajęcia poszerzające świadomość. Przemknęło mi nawet przez głowę, gdy wdychałam zapach bieszczadzkich łąk, jak ja przetrwam dwa tygodnie w Dubrowniku i jak mogłam dobrowolnie wpaść na pomysł, by jechać w tak zatłoczone i skomercjalizowane miejsce. I oto jestem w tym zatłoczonym, skomercjalizowanym miejscu, tym razem z rodziną, i jest cudownie. Tutaj nie mam jogi, a medytacją jest kołysanie się w morzu. Poddaję się temu całkowicie, co więcej – po raz pierwszy w życiu odczuwam taką przyjemność z przebywania w wodzie. Morze jest czyste, ciepłe i przyjazne, jak łono matki. Trochę pływania, snorkelingu, nurkowania. Więcej jednak zwykłego poddawania się bujaniu fal. Zachwyt nad usianym jeżowcami dnem, wypatrzoną w głębokiej rozpadlinie rozgwiazdą, przyłapaną na przemykaniu między kamieniami mureną.
Na wszystko jest swój czas.
Tamten tydzień w Bieszczadach był na życie wewnętrzne, te dwa tygodnie w Chorwacji są na życie rodzinne.

2. „Efektywne wykorzystanie czasu” jest zaprzeczeniem urlopu
Zestaw do biegania, zestaw do jogi, poduszka do medytacji, dwie mądre książki (jedna buddyjska, druga szamańska) – to one zajęły najwięcej miejsca w walizce. Upał uniemożliwiający bieganie i jogę to wymówka. Gdybym była choć trochę bardzie zdeterminowana, dałabym radę.

Odkryłam jednak, że te moje przyjemności – mimo iż nie są pracą (a to, że w czasie urlopu się nie pracuje, to już wiem) – przynależą do mojego wewnętrznego programu o nazwie „efektywne wykorzystanie czasu”.

Nawet podczas urlopu chciałam jak najefektywniej wykorzystać czas! Okoliczności zewnętrze sprawiły, że program nie uruchomił się automatycznie, a jak go na szczęście nie apdejtowałam, tylko porzuciłam. Pozwoliłam, sobie na „marnowanie czasu”.

3. Dla każdego coś innego
Mam przyjaciół, którzy każdy wyjazd planują w excelu, a urlopowy harmonogram jest rozpisany co do minuty – co zwiedzają i w jakich godzinach. Wiedzą, ile kosztuje parking, kiedy są darmowa wejściówki do muzeum i ile czasu przed jakim obrazem warto się zatrzymać. Chylę czoła, dla mnie to kosmos. Mają satysfakcję, że dużo zobaczyli i nie zmarnowali nawet minuty, chociaż po takim urlopie muszą do siebie długo dochodzić, bo co jest ucztą dla umysłu, niekoniecznie służy ciału. Ja punktów obowiązkowych, które można nazwać zwiedzaniem” z urlopu na urlop mam coraz mniej. W Dubrowniku chciałam zobaczyć Stare Miasto, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, i popłynąć na wyspę Lokrum. I tak się stało. Przy czym nie twierdzę, że mój pomysł na wypoczynek jest lepszy. Jak również, że za chwilę nie pojadę gdzieś, gdzie będę miała potrzebę kolekcjonowania wszelkich dostępnych atrakcji. Dla każdego coś innego i w innym czasie.

Jutro wracam.

Na zdjęciu u góry wyspa Lokrum (fot. Fotolia). Inne zdjęcia za kilka dni:)

aneta-dubrownik
Z balkonu widać było morze, do którego prowadziło z naszego mieszkania równo 146 schodów (tak wyglądają niektóre tutejsze ulice)