Ten wywiad zrobiłam do „Miasta Kobiet” rok temu. Zaledwie i aż, bo od tamtego czasu niewiele się zmieniło (czyli Ola nadal jest i inspiruje kobiety) i zmieniło się wiele, bo Ola w ciągu ostatniego roku wydała planner PSC, kalendarz PSC, zjeździła Polskę ze spotkaniami klubu PSC, zaczęła prowadzić na fb poniedziałkową poranną Kawę z Budzyńską live i pisze książkę. 

Wiem, że Ola niektórych zachwyca, niektórych wkurza. To normalne, taki jest los kobiet, które wychodzą z cienia. Mnie Ola zachwyca. Za jej mocą wyczuwam ogromną wrażliwość i delikatność. Działa jakby miała turbodoładowanie, na jej kursy zapisują się setki kobiet, jej webinary oglądają tysiące (kobiet, i mężczyzn zresztą też), jej uśmiech jest zaraźliwy, a to co mówi porusza inne „panie swojego czasu”. Jednocześnie dźwiga w sobie ogromny ciężar odpowiedzialności matki, której dziecko jest chore.
Olę poznałam trzy lata temu, kiedy jeszcze nie była Panią Swojego Czasu. Kończyła Latającą Szkołę Agaty Dutowskiej i rozwijała Agencję i Szkołę Guwernantek Governess Lane. Podobno bardzo bała się do mnie podejść (ciągle mnie takie wyznania zaskakują), ale zrobiła to, opowiedziała o tym, co robi, a potem ukazała się na ten temat informacja w „Mieście Kobiet”. Nie minęło wiele czasu, a porzuciła ten biznes i została Panią Swojego Czasu. Potem to ja poprosiłam ją o wywiad i uczestnictwo w Klubie Miasta Kobiet. Gdyby nie ona, pewnie w ogóle nie wiedziałabym, że organizacja czasu jest ważna i że na co dzień używam, choć nieświadomie, narzędzi do organizowania czasu. Dzięki Oli zrozumiałam, że co chwilę zjadam słonie (może nawet jest ich za dużo) i nauczyłam się, że jeśli naprawdę zależy mi na zrobieniu czegoś, to trzeba dzień pracy zacząć od priorytetów. Inne lekcje przyswoiłam trochę gorzej, bo mój system zapisków jest tak samo chaotyczny i usiany na setkach karteczek, notatników i kalendarzy, jak był, a próby ujarzmienia go z zastosowaniem plannera Oli szybko okazały się porażką. I to też była lekcja – niech nas inspiruje to, co jest z nami spójne, a do tego co nie jest, lepiej się nie zmuszajmy.

Zapraszam do wywiadu:

OLA BUDZYŃSKA – PANI SWOJEGO CZASU

Wyrasta na jedną z najbardziej wpływowych kobiet, które zajmują się zarządzaniem czasem. Ale jest nie tylko panią swojego czasu, jest również mamą „Cukiereczka”. Z Olą Budzyńską rozmawiamy o tym, jak sprawić, by czas był na naszych usługach, a jednocześnie znaleźć radość w życiu naznaczonym nieuleczalną chorobą dziecka.

Kuchnia w mieszkaniu Oli jest jasna i przestronna. Tuż za oknem koparka szykuje grunt pod nowy blok. „Mieszkamy na placu budowy – wzdycha Ola – będę musiała chyba w końcu założyć jakieś firanki, bo robotnicy zaglądają mi do mieszkania”. Przy ścianie ogromna tablica z zapiskami dla całej rodziny ze zdjęciami, informacjami o składkach, warsztatach, wizytach lekarskich. Na głównym miejscu plan lekcji i jadłospis ze stołówki w szkole starszego syna. Ola rozmawia z nim właśnie przez telefon. „Proszę cię, uspokój się, kochanie, i powiedz dokładnie, co się stało. Dobrze, a teraz przeczytaj mi, jaki masz komunikat na pompie. Dobrze, podaj sobie 2,3 bolusa standardowego i 0,5 bolusa przedłużonego na 3 godziny”. Jaś ma sześć lat, cukrzycę typu I. Sam w szkole mierzy poziom cukru i podaję sobie insulinę. Kiedy jest jakiś problem, Ola wskakuje na rower i jedzie do szkoły. Dziś nie musi. Robi kawę. Jest godzina dziesiąta. Jedna z czołowych zasad, które Ola – Pani Swojego Czasu – propaguje wśród kobiet, wspierając je w rozwoju zawodowym i organizacji czasu, brzmi: „Do godziny 10 rano zrób przynajmniej jedną ważną rzecz”. Ponieważ ja o tej porze dopiero zaczynam pracę, jestem z założenia o jedno zadanie do tytułu.

Co ważnego zdążyłaś już dzisiaj zrobić? 

Ola Budzyńska: Na razie nic. Rzeczywiście staram się do godziny 10 zrobić coś ważnego, ale żadnych zasad nie stosuję sztywno. Jeśli mam potrzebę, żeby odpocząć albo odpuścić, robię to. Bardzo dużo rzeczy robię zgodnie z tym, co czuję, a nie wyłącznie dlatego, że mam taką zasadę.

Czy są zasady, których nie łamiesz?

Tak, nie zaglądam rano na Facebooka. Kiedyś to robiłam, budził mnie telefon i sprawdzałam na nim odruchowo, co się dzieje na świecie. Odinstalowałam jednak Facebooka z telefonu i już tego nie robię. A wieczorem staram się mieć godzinę dla siebie, żeby się zresetować, odpocząć, poczytać książkę, żeby nie kłaść się spać prosto od komputera.

Ile godzin dziennie pracujesz?

Około sześciu. Choć wolałabym mniej. Kiedyś moim celem było pracować sześć godzin dziennie. Myślałam, że to będzie superfajnie, teraz myślę, że super fajniebędzie, jak to się zmniejszy do czterech godzin. I do tego dążę, część pracy oddaję na zewnątrz. Ostatnio zatrudniałam asystentkę, która robi bardzo dużo rzeczy – drobnych, ale zabierających czas.

W ciągu tych sześciu godzin robisz więcej, niż większość ludzi przez cały dzień. Czy to jest kwestia twojej organizacji czasu? 

Zależy, co rozumiesz przez organizację czasu. Niektórym się wydaje, że u mnie wszystko jest poukładane, poszufladkowane, na tip-top, i że to zasady rządzą mną, a nie ja nimi. A ja bym powiedziała, że to kwestia skupiania się na tym, co jest ważne. Gdy pracuję, jestem skoncentrowana na konkretnym zadaniu. Nie mam otwartego okna z pocztą i Facebookiem, więc nie odciąga mnie od pracy każda nowa wiadomość. Poza tym pozbywam się syndromu Zosi Samosi. Widzę, że jeśli ktoś potrafi coś zrobić szybciej i lepiej niż ja, to nie ma najmniejszego sensu, żebym się z tym borykała tylko dla zaspokojenia ambicji, że sama potrafię.

Ola Budzyńska
Tak Ola Budzyńska wyglądała rok temu (fot. Barbara Bogacka)

Uczysz kobiety zarządzania czasem. Jakie są ich główne problemy? 

Kobiety są naprawdę świetnie zorganizowane, tylko nie zawsze sobie to uświadamiają. Do mnie przychodzą głównie po to, żeby się dowiedzieć, jak zrobić jeszcze więcej, jak jeszcze więcej zajęć upchnąć w ciągu dnia. A ja im mówię, że wcale nie muszą tak dużo rzeczy robić, że mogą sobie odpuścić, że nic się nie stanie, jeśli zrobią sobie wolny dzień, tak jak ja dzisiaj. Zarządzanie czasem nie jest jedynie kwestią technik i metod, ale również tego, jak o sobie myślimy, jak się ze sobą czujemy, bo to wpływa na efektywność. Jeśli wpływa negatywnie, to choćbym miała niesamowite plany, to i tak ich nie zrealizuję. Są oczywiście kobiety, które zwyczajnie potrzebują się nauczyć kilku technik planowania. Przychodzą np. z problemem, że planują wszystko bardzo sztywno, nie zostawiając żadnego luzu, a potem się dziwią, że plan się rozwala. Jak słyszą o buforach czasowych, czyli o tym, żeby zostawiać na każde zadanie 15-20 minut zakładki, to wołają „eureka” i mają życiowy problem rozwiązany. Są jednak takie, dla których najważniejszą informacją jest to, że nie muszą same robić wszystkiego.

Jakie są, oprócz buforów, podstawowe narzędzia planowania czasu? 

Akurat bufory nie są najważniejsze. Podstawą w organizacji i zarządzania w czasie jest określenie celów i priorytetów, czyli odpowiedź na pytanie, co jest dla ciebie najważniejsze. Żyjemy w czasach, gdy wydaje się, że wszystko jest ważne. Cokolwiek robimy, lubimy mieć przekonanie, że to jest istotne, nie umiemy wybierać naprawdę ważnych spraw. W moim odczuciu nie potrafimy też podejmować decyzji, w pełni akceptując ich konsekwencje. Owszem, zdajemy sobie sprawę, że coś jest dla nas ważne, ale zajmujemy się czym innym.

Na przykład?

Kobiety dumnie mówią, że rodzina jest dla nich najważniejsza, tymczasem cały dzień pracują, a jak wracają do domu, pracują dalej, a dzieci bawią się gdzieś w kącie. Staram się takie kobiety wytrącać z poczucia komfortu. „Mnie w ogóle nie interesuje, co ty mówisz, mnie interesuje, co robisz. A gdy na ciebie patrzę, to bardzo jasno widzę, jakie są twoje rzeczywiste priorytety”. Dla wielu kobiet to jest szok.

A kiedy już określimy priorytety?

Nauczmy się planować. Nie mówię od razu o planach pięcioletnich, ale o perspektywie trzech-sześciu miesięcy, w zależności od tego, kto się czym zajmuje. I to nie dlatego, że planowanie jest modne, ale dlatego, żeby nie budzić się z przekonaniem, że kolejny rok minął, a ty znów nic nie zrobiłaś. Długoterminowe planowanie przechodzi w krótkoterminowe, bo to, co zakładasz w perspektywie półrocznej, musi mieć odzwierciedlenie w twoich jutrzejszych planach.

Jak wygląda twoja indywidualna praca z kobietami, które chcą się lepiej zorganizować w firmie? 

Zaczynam od obserwacji, jak pracują. Czasami siedzę z nimi w pracy cały dzień.

Na pewno nie zachowują się przy tobie naturalnie.

Właśnie dlatego wolę z nimi spędzić cały dzień niż trzy godziny. Nawet najbardziej zdeterminowane kobiety nie są w stanie się pilnować dłużej niż trzy godziny. Na początku non stop siedzą przy komputerze i pracują, ale potem odpuszczają. Gdy je obserwuję, w nic nie ingeruję, nie odzywam się, nie omawiam niczego na bieżąco, jestem tylko cieniem. W związku z tym te kobiety z czasem zapominają o mnie i o tym, że coś tam sobie skrobię w notesie. I rozgrywa się… standard.

Co zapisujesz?

Notuję wszystkie odcinki czasu, czyli rozmowy telefoniczne, wejścia i wyjścia osób postronnych do biura, w którym kobieta siedzi, to, ile czasu ktoś jej zabrał i jak ona zareagowała na to, że ktoś przyszedł, na ile rzeczy się zgodziła.

A ten standard jak wygląda?  

Standard wygląda tak, że bardzo wiele prac jest przerywanych przez kogoś albo przez samą zainteresowaną. Skrzynka mailowa jest cały czas otwarta i w związku z tym, choć kobieta jest bardzo zajęta, to gdy tylko widzi powiadomienie o nowym mailu, najczęściej od razu odpisuje, a czasem nawet dzwoni. Odbiera też od razu każdy telefon. A to nie są bynajmniej telefony od klientów wartych milion dolarów, które trzeba odbierać, tylko bardzo często połączenia wewnętrzne. Tak więc praca bywa bardzo, bardzo rozproszona, i to jest największy problem. Gdy potem to omawiamy, kobiety są w szoku, bo w ogóle nie mają świadomości, że tyle razy przerywały jedną pracę. Nie miały tej świadomości, bo dla nich to był właśnie standard. Bywają też przerażone perspektywą ogłoszenia w firmie, że np. od godziny 10 do 12 są niedostępne. „I proszę nie dzwonić, nie pisać, nie pukać, nie wchodzić”.

Dlaczego to je przeraża?

Dochodzimy do czegoś, co w ogóle nie jest związane z zarządzaniem czasem – do obaw typu: „pomyślą, że zadzieram nosa” albo „nie jestem dość dostępna”. Uzmysławiam im też, że nie są dość asertywne i że źle pojmują zarządzanie. Kobiety szefowe mają serce na dłoni, zawsze dobre intencje, ale przez to czasami nie pozwalają się ludziom rozwijać. Na przykład gdy pracownicy ciągle je pytają, gdzie mogą coś znaleźć, gdzie jest numer telefonu do kogoś itp. To informacje, które sami powinni mieć albo w głowie, albo w swoich zasobach, komputerach, notatkach.

Wróćmy teraz do kobiet, dla których ważniejsza niż narzędzia zarządzania czasem jest informacja, że nie muszą tak dużo pracować.  

Kobiety, które mają problem z umiejętnościami i potrzebują się po prostu czegoś nauczyć, mają większą łatwość zgłaszania tego problemu. Natomiast kobiety, które są bardzo dobrze zorganizowane, mają świetnie ułożony plan dnia i nigdy nie planują czasu na odpoczynek, zgłaszają się rzadziej, bo to, co robią, jest społecznie aprobowane. Dostaję dużo maili od kobiet, które piszą: „Wszyscy uważają mnie za osobę świetnie zorganizowaną, a ja sobie nie daję rady”. Na zewnątrz są doskonale poukładane, nigdy niczego nie zawalają, wszystko robią na czas. Ale tylko one wiedzą, jakim kosztem, że to się odbywa kosztem pracy po nocach, w weekendy, kosztem rodziny. Tego oczywiście światu nie mówią. Ale w środku jest wielki krzyk. Szukają pomocy, gdy staną pod ścianą i poczują, że już nie dadzą rady i że za chwilę położą się i zaczną płakać, i cały świat to zobaczy.

Jak z nimi pracujesz? 

Najważniejsza praca z nimi polega na skupieniu się na ich celach i priorytetach. Problem z takimi kobietami polega na tym, że one wcale nie chcą niczego zmieniać. Chcą mieć dokładnie tak samo, jak mają, tylko żeby się lepiej czuć. Chcą mieć więcej czasu, robiąc dokładnie tyle samo, ile robią. Nie mogę im więc proponować technik ani metod poprawy efektywności, bo ta już wynosi więcej niż 100 proc. Pracujemy więc tylko nad tym, które z zadań można wyrzucić. Co może zostać odłożone na przyszłość, a co musi być realizowane już, w tym momencie.

Mówisz: „cele i priorytety”. Czyli co? A jeśli celem jest, żeby być po prostu szczęśliwą?

Jeśli kobieta oświadcza mi: „Chcę być szczęśliwa”, to nie mówię: „To kiepski cel”, tylko pytam: „Co to dla ciebie znaczy być szczęśliwą?”.

I do czego dochodzicie? 

Do bardzo różnych rzeczy. Na początku nigdy nie wiem, do czego dojdziemy, bo każdy może mieć cele i priorytety, jakie tylko chce, i nie mam prawa tego komentować. Na przykład ja nie mam zasłonek na oknach i ludzie z ulicy widzą, co się u nas dzieje. Dla kogoś innego to mógłby być wielki problem. Nie sprzątam w mieszkaniu, mam panią od sprzątania. A dla kogoś innego celem życiowym może być, żeby w domu wszystko było tip-top. I nie mam nic do gadania. Nie mogę nikomu powiedzieć: „Znajdź sobie inny cel, bo wtedy będziesz szczęśliwsza”. Natomiast pokazuję, że wybór pewnych celów rodzi określone konsekwencje. Jeśli kobieta chce mieć zadbany dom, świetnie prosperujący biznes, udane przedsięwzięcie charytatywne i perfekcyjnie wychowane dzieci, to w konsekwencji permanentnie nie ma czasu. A jeśli chce go mieć więcej, gdzieś musi odpuścić. Pytanie gdzie. I co to będzie dla niej oznaczać? Często pojawia się przyziemna kwestia sprzątania. Kobieta, której zależy, aby mieć więcej czasu, chciałaby też nie musieć tyle sprzątać co sobotę. A więc stawia sobie cel. Ale to nie wystarczy, bo co się stanie z tym całym bałaganem? Rozwiązania są bardzo różne, ja w to nie wnikam. Nie mogę przecież powiedzieć kobiecie: „Wiesz co, zagoń męża do roboty”.

Ola Budzyńska, Aneta Pondo i Małgorzata Majewska na spotkaniu Klubu Miasta Kobiet (styczeń 2016), fot. Barbara Bogacka
Ola Budzyńska, Aneta Pondo i Małgorzata Majewska na spotkaniu Klubu Miasta Kobiet (styczeń 2016), fot. Barbara Bogacka

A co możesz? 

Mogę zapytać: „A co w tym czasie robi twój mąż?”, ale nie podaję gotowych rozwiązań, nawet jeśli ktoś pyta, co bym zrobiła na jego miejscu. Mówię wtedy: „Nie wiem, co bym zrobiła na twoim miejscu. Powiem ci, co ja robię. U mnie to wygląda tak i tak. Nie musisz tego stosować, nawet nie powinnaś, bo to jest moje życie. Ale zastanów się, czy jest coś, co u ciebie mogłoby zadziałać podobnie”. W trakcie pracy dochodzimy do drobiazgów, o których czasem bym w ogólnie nie pomyślała, np. do sposobu wychowywania dzieci i tego, że dziecko ma siedem lat i nigdy po sobie nie sprząta. Bo nie zostało nauczone, że po sobie trzeba sprzątać. Kobiety są w szoku, kiedy im mówię, że jeśli dziecko potrafi podnosić klocki, to już jest gotowe do tego, żeby sprzątać. Wystarczy, że wrzuci jeden klocek do pudełka, potem drugi i trzeci. Kiedy mój syn miał trzy lata i potrafił porządnie złapać talerz, to było oczywiste, że po posiłku zanosi go do zmywarki. Więc w odpowiedzi na pytanie: „To co ja mam zrobić z tym bałaganem?”, dochodzimy do tego, że do sprzątania kobieta może wciągnąć innych. Z tego robi się bardziej lub mniej szczegółowy plan w zależności od tego, na ile pozwoli. Bo zdarza się, że nie pozwala na nic.

Rok temu, w jednym z wywiadów, zapytana o twoje słabe strony, powiedziałaś, że zbyt mało wierzysz w siebie. Podtrzymujesz to?

Tak, chociaż jest oczywiście o niebo lepiej. Ludzie są bardzo zdziwieni: „Co? Ty? Mała wiara w siebie?”. Ale tak, w swoim odczuciu ciągle zbyt mało wierzę w siebie. Pewnie dlatego jestem beznadziejna w radzeniu sobie z krytyką. A to, co robię, jest narażone na krytykę. Mocno to przeżywam. Pomaga mi to, że wszystko wyrzucam z siebie w obecności osób, z którymi mam dobre relacje. Rozmawiam o tym z mężem, z dziewczynami z różnych grup wsparcia. Ostatnio słuchałam Izy Makosz, która powiedziała, że po niej krytyka spływa jak woda po kaczce. Podziwiam w niej to, ja tak nie umiem.

Ale jak widać, ten brak wiary w siebie nie paraliżuje cię.

Przeciwnie, powoduje, że mam chęć sprawdzania się i testowania, zamiast siedzieć gdzieś w kącie. Bardzo lubię się uczyć nowych rzeczy. Chciałabym jednak, aby fakt, że ktoś coś złego o mnie napisał, nie dotykał mnie tak bardzo jak teraz. To zawsze powoduje odpływ energii.

A jakie są twoje cele i priorytety? 

Moje cele i priorytety są rozłożone na życie zawodowe i prywatne. W życiu prywatnym chcę spędzać czas z moją rodziną i temu podporządkowałam życie. Na co dzień odbywa się to w taki sposób, że o godzinie 14 chcę kończyć pracę, o 15 odbierać dzieci z przedszkola i szkoły i spędzać z nimi czas. Nie odbieram wtedy telefonów, nie rozmawiam z klientami, nie jeżdżę na spotkania. Natomiast w życiu zawodowym celem jest po prostu rozwój Pani Swojego Czasu.

Ola Budzyńska dziś
Ola Budzyńska dziś. W poniedziałki o g. 10 zaprasza na motywacyjna Kawę z Budzyńską (fot. Jakub Ociepa).

Kiedy zostałaś Panią Swojego Czasu? 

7 lipca 2014 roku u syna zdiagnozowano nieuleczalną chorobę. Kiedy siedzieliśmy dwa tygodnie w szpitalu, nie myślałam ani o pracy, ani o żadnej Pani Swojego Czasu. Z dnia na dzień zrezygnowałam ze wszystkich zobowiązań, które miałam. A jako freelancerka miałam ich sporo. I było dla mnie kompletnie nieistotne, co się podzieje w związku z tym. Wcześniej to były dla mnie bardzo ważne rzeczy. W naszej rodzinie było tak, że jeśli dzieci były chore i ktoś musiał z nimi zostać, a ja miałam zaplanowane szkolenie, to było oczywiste, że mąż zostaje w domu. To on brał zwolnienie chorobowe na dzieci, bo moja praca była zawsze ważniejsza. Jak Jasiek zachorował, przestało mnie interesować, co się podzieje z moją dotychczasową pracą. 23 sierpnia, półtora miesiąca od momentu, gdy usłyszałam diagnozę –gdy właśnie zastanawiałam się, co potrafię i jakie mam predyspozycje – poczułam, jakby w głowie ułożyły mi się puzzle. Pomyślałam, że przecież jestem panią swojego czasu! W tym samym dniu wieczorem założyłam fan page i stronę internetową.

Z tego, co mówisz, wynika, że istotna, trwała zmiana może nastąpić tylko w efekcie kryzysu.

Na pewno tak się dzieje częściej i – paradoksalnie – jest wtedy łatwiej. Coś cię przybija do ściany tak mocno, że nie masz możliwości dalej uciekać przed podjęciem tej decyzji. Tyle tylko, że dla każdego tą ścianą jest coś innego. Dla jednych choroba, dla innych urodzenie kolejnego dziecka.

Na co choruje twój syn?

Jasiu ma cukrzycę typu 1. To nie jest ta cukrzyca, o której wszyscy trąbią, że choroba cywilizacyjna, czyli typu 2, którą się nabywa w związku z niezdrowym trybem życia. Jaś ma cukrzycę typu 1, która jest chorobą genetyczną i której przyczyn dotąd nie odkryto. Ta choroba powoduje, że organizm sam niszczy komórki trzustki, które produkują insulinę. Obecnie Jaś nie ma w trzustce komórek, które ją produkują. Musimy mu ją dostarczać z zewnątrz. Na początku były to zastrzyki, robione co trzy godziny, teraz ma pompę insulinową.

Po co nam insulina?

Insulina jest potrzebna do tego, by poziom cukru we krwi był stabilny. Jeśli jako dorośli odczuwamy ogromne osłabienie, gdy długo nie jedliśmy, to jest to sygnał spadku poziomu cukru we krwi. Tyle tylko, że u dorosłego człowieka cukier nigdy nie spadnie poniżej określonego poziomu i nigdy nie wzrośnie powyżej pewnego poziomu. A Jasiowi może spaść do zera. Mózg do działania potrzebuje cukru, więc bardzo niski jego poziom jest niebezpieczny, bo dziecko może po prostu wpaść w śpiączkę. U Jasia poziom cukru zależy w głównej mierze od tego, co je. Do każdego posiłku dostaje insulinę, której dawka jest dokładnie wyliczona w zależności od tego, co zjadł. Nie wszystkie rzeczy, od których zależy poziom cukru, da się kontrolować. Negatywne emocje, lęki, strach, stres powodują, że poziom cukru staje się niestabilny. I nie mam na to wpływu. Aczkolwiek już wiem, że kiedy idziemy do teatru, gdzie np. będzie ryczał smok wawelski, to już insuliny daję więcej, bo wiem, że cukier będzie mu rósł. Podobnie jest z wysiłkiem fizycznym. Przed każdym kontrolowanym wysiłkiem, np. przed lekcjami wychowania fizycznego w szkole, musimy dodatkowo mierzyć cukier. Choroba Jasia spowodowała, że nasze życie jest zupełnie inne, bo musimy dbać o rzeczy, o których ludzie zazwyczaj nie myślą.

Jaś w szkole sam mierzy sobie cukier?

Tak. Musi się sam nakłuć. Ma glukometr. Nakłuwa sobie palec, wyciska kroplę krwi na pasek, który wkłada do glukometru. Przez telefon podaje mi wynik i ja mu mówię, ile ma podać insuliny. To już robi przy nauczycielce, bo kontrolować, czy rzeczywiście podał tyle, ile trzeba, musi dorosła osoba.

Jak dziecko przyzwyczaja się do takich sytuacji?

Po diagnozie spędziliśmy w szpitalu dwa tygodnie Tam dzieci są niesamowicie szybko uczone samodzielności. Cały personel na to naciska, żeby dziecko jak najszybciej nauczyło się samodzielnie mierzyć cukier, robić sobie zastrzyki. Jedynie tzw. wkłucia Jaś sobie sam nie zmieni. Robimy to my, dorośli, raz na trzy dni. Wkłucie to miejsce na pośladku, do którego jest podłączona pompa insulinowa. Jaś miał różne fazy. Na początku był oczywiście bunt. Bo on był typowym dzieckiem, które nie znosi zastrzyków. A tu nagle wylądowaliśmy w szpitalu i co godzinę pobierali mu krew. Buntował się, że nie może czegoś jeść albo dlaczego musi coś zjeść. Później przyszła faza ciekawości, kiedy musiałam milion razy odpowiadać na te same pytania. Jasiu miał ogromną potrzebę odgrywania osoby dorosłej, więc ja przejmowałam rolę dziecka chorego na cukrzycę i zadawałam mu wszystkie te pytania, które on mi zadawał w normalnym życiu. „A czy mogę zjeść tort”, pytałam go. I na wszystko odpowiadał tak, jak umiał. Potem, po powrocie do domu, ciągle były zabawy w zastrzyki. Brał długopis i robił je nam wszystkim po kolei. Kiedy dostał pompę i poszedł do przedszkola, miał fazę chwalenia się – zaczął wymyślać dzieciom, że tam, w tej pompie, są gry wideo. Aż koleżanki Jasia mówiły: „Też będę miała cukrzycę i mama mi coś takiego kupi”. Teraz jest w fazie akceptacji, choć od czasu do czasu zdarzają mu się bunty, że „dlaczego ja?”, „dlaczego Franek może, a ja nie?”. O ile bowiem my, rodzice, zmieniliśmy swój sposób odżywiania, to jego młodszy brat Franek może czasem coś ekstra, np. lizaka na gardło.

Pamiętasz moment, gdy poznałaś diagnozę?

Mówi się, że przy takiej chorobie jest się jak w żałobie – przechodzi się przez fazy zaprzeczenia, buntu itd. Gdy z wynikami badania krwi, w których było napisane, że jest prawdopodobieństwo cukrzycy, jechaliśmy do szpitala, nie wiedziałam, co to oznacza. Nic mi to nie mówiło. Kiedy się tego dowiadywałam, byłam wyprana z emocji. Być może dlatego, że Jasiek, kiedy był przyjmowany do szpitala i poddawany tym wszystkim zabiegom, niesamowicie płakał i wrzeszczał. Mąż musiał używać siły, aby go przytrzymywać, gdy trzeba było mu założyć kroplówkę, a ja miałam wrażenie, jakbym była gdzieś obok. W ogóle nie płakałam, przemawiałam do Jasia spokojnie. Teraz mam wrażenie, jakbym była jakąś lalką, która robiła wszystko to, co trzeba było robić. Kiedy się zmieniliśmy, wróciłam do domu i rzuciłam się spać. A jak wstałam, to po prostu zaczęłam ryczeć. Dopiero wtedy wszystko mi puściło i zaczęłam znowu czuć. Najbardziej mnie przerażało, że Jasiek pewnych rzeczy nie będzie mógł robić. Niektóre z nich to takie, których statystycznie i tak by nie robił. Jaka jest szansa, że zostanie astronautą albo lotnikiem? Ale jednak my, rodzice, karmimy się przekonaniem, że nasze dzieci będą, kimkolwiek zechcą. W drugim tygodniu w szpitalu zaczęło się szkolenie na temat węglowodanów, wymienników oraz liczenie, przeliczanie. Pamiętam, że wychodziłam z niego przerażona, że sobie nie poradzimy. Na szczęście mój mąż jest matematykiem i te wszystkie rzeczy, których ja nie ogarniałam, on ogarniał od razu. Dwa pierwsze miesiące to było wyłącznie uczenie się nowej rzeczywistości. Miałam wrażenie, że nie robię nic, tylko gotuję i liczę. Teraz robię to machinalnie, bo wiele rzeczy znam już na pamięć. Jest to tylko kwestia logistyki, żeby sobie wszystko przygotować, zaplanować. Na przykład nawet na spacerze Jasiek musi mieć plecak z przyrządem do mierzenia cukru, czymś słodkim i insuliną. Ale to już jest norma. Tak jak wiadomo, że wychodząc, zakłada się buty, wiadomo też, że bierze się plecak z całym sprzętem.

Powiedziałaś, że jak syn zachorował, narodziła się Pani Swojego Czasu. Zastanawiam się: czy ona wtedy nie umarła? Jaka z ciebie pani swojego czasu, skoro jesteś uzależniona od trybu życia i od choroby syna? 

Z tym ograniczeniem – paradoksalnie – czuję się wolniejsza niż we wcześniejszym życiu, gdy nie miałam żadnych ograniczeń, a tylko sama je sobie narzucałam! Bardzo dużo pracowałam i dochodziło do takich sytuacji, że stałam na sali (prowadziłam wówczas szkolenia w całej Polsce), patrzyłam na obcych ludzi i zastanawiałam się, co ja tutaj robię. Dlaczego jestem w Poznaniu, na drugim końcu Polski, i dlaczego o godzinie 16, po zakończeniu szkolenia, pójdę do pustego pokoju? Dlaczego nie jestem w domu, z rodziną? I dlaczego nie robię tego, co chciałabym robić? Teraz mimo oczywistych ograniczeń czuję się wolniejsza, po prostu wybrałam inny sposób życia…

Zobaczcie też Dzień z Życia Pani Swojego Czasu w „Mieście Kobiet”

Klub Miasta Kobiet Ola Budzyńska
Ola Budzyńska w Mieście Kobiet (nr 1/2016) na spotkaniu Klubu Miasta Kobiet (styczeń 2016), fot. Barbara Bogacka