25 lat temu zmarł Paweł. Mój najlepszy Kumpel, Przyjaciel, Brat.
Świat w ciągu godziny poszarzał, a ja przestałam się uśmiechać.

Ludzie umierają. Każdy z nas kogoś stracił lub straci. Niektórzy otrzepują się z rozpaczy i idą dalej w Życie. Niektórzy nie podnoszą się nigdy.
Cztery lata temu okryłam, że po śmierci Pawła nie przeżyłam żałoby, że jest ona moim cieniem, studnią bez dna. O Pawle nie potrafiłam mówić. Niewiele osób z moich nowych znajomych wiedziało, że mój starszy Brat zmarł. Czasem podejmowałam próbę powiedzenia tego, ale gula w gardle już w połowie pierwszego zdania rozrastała się do wielkości najeżonego kolcami arbuza.
TEGO NIE DAŁO SIĘ POWIEDZIEĆ!

A przecież poza tym żyłam… normalnie. Zdążyłam skończyć studia, wyjść za mąż, rozwieść się, wyjść za mąż ponownie, urodzić dwójkę dzieci, założyć firmę, stworzyć mocną markę. I byłam szczęśliwa. Tylko czasem… odzywało się echo z tej studni.
Odkąd przeczytałam w książce Stibal Vianny „Theta healing”, że można być szczęśliwym i nie odczuwać radości, poszukiwanie RADOŚCI stało się moim celem. Ale nie da się być radosnym, jak się ma w sercu żałobę. No nie da się, naprawdę. Ten brak przyzwolenia na radość ujawnia się na różnych poziomach życia, sabotuje je, zabija spontaniczność, beztroskę. Wprowadza w życie jakąś chmurną powagę i nieuzasadnioną nadodpowiedzialność. Niby się cieszysz, ale gdzieś na bardzo głębokim poziomie pojawia się wątpliwość, czy nie za bardzo, czy nie za głośno, czy tak można, czy to jest wobec tego zmarłego w porządku, czy masz prawo do radości, gdy jego nie ma? Rozum może wiedzieć, że masz, i na potwierdzenie tego przytoczyć milion argumentów, ale rozum ma się nijak do tego, co w dzieje się naprawdę w duszy i na poziomie ciała. U mnie ta dwoistość między odmawianiem sobie a przyznawaniem prawa do radości objawia się nawet fizycznie, mój uśmiech jest asymetryczny, jeden kącik ust idzie w górę, drugi w dół.

Po raz pierwszy zmierzyłam się z nieprzeżytą żałobą jakieś cztery lata temu na ustawieniach hellingerowskich. Zobaczyłam siebie (moją reprezentantkę) i myślałam, że umrę z rozpaczy. Bolało tak, że odbierało oddech. To byłam ja dwudziestoletnia, która nie chciała żyć bez swojego Brata. Tyle że on nie potrzebował mojej rozpaczy. Hellinger nauczył mnie rozpoznawania lojalności „ja za ciebie”, ”ja tak samo jak ty”. Potrzeba pójścia za zmarłymi „ustawia” nam niejednokrotnie całe życie, a my o tym nie mamy pojęcia. Widzimy czasem najweselszą osobę pod słońcem, a ona tymczasem… chciałaby umrzeć, choć sama nie jest tego świadoma.
Po ustawieniach zaczęłam przy nadarzających się okazjach mówić, że miałam Brata, że zginął. Każda kolejna opowieść przychodziła łatwiej, trwała dłużej, i za każdym razem mniej było łez. Możnaby rzec, że testowałam skuteczność ustawień. Kiedy w tym roku na retricie w Bieszczadach w ustawieniach pojawił się znów mój Brat, poczułam w pierwszym odruchu złość. Jak to, minęły prawie cztery lata, a ja niczego się nie nauczyłam? Ale zaraz potem uświadomiłam sobie zmianę, za pierwszym razem, gdy rozpoczynałam przeżywanie swojej żałoby byłam Anetą z emocjami tamtej nocy, gdy dowiedziałam się o Jego śmierci. Teraz byłam Anetą dojrzałą, która, choć smutna, po prostu się z Nim w pełni świadomie pożegnała i poszła w stronę Życia.
Na drodze tego przeżywania mojej  żałoby była jeszcze bajka magiczna napisana dla mnie przez Gosię Abassy (tytuł: Zaginiony Braciszek, a jakżeby inaczej), radość przekazana mi przez przybysza z Plejad (o imieniu Paweł, oczywiście) na Zgromadzeni Kręgów, obraz z przeszłości namalowany na Bali (o znamiennym tytule: Rozpacz, bardzo łatwo się namalował…).

A jak jest w tym dokładnie momencie, kiedy piszę ten tekst? Wiem, że zmarli nie potrzebują naszego smutku, lepiej im się przysłużymy korzystając z pełni życia. Wiem, że RADOŚĆ jest dla mnie słowem kluczem. Odkrywam ją i odczuwam coraz głębiej. Chcę zakończyć swoją żałobę, symbolicznie 1 listopada, zapalając dla Pawła świeczkę. Bo on ciągle do mnie wraca. Nie, to nieadekwatne określenie, on nie wraca, to ja go trzymam, tak jakbym nie odkryła jeszcze do końca istoty jego śmierci, lekcji, którą dostałam.
Zaskakuje mnie gama odczuć z tym związana. Poczucie absurdu, że ciągle tego nie zamknęłam. Przesunięcie (czy raczej rozpoznanie) prawdziwych odczuć związanych z jego śmiercią, od rozpaczy, przez smutek i tęsknotę, aż do złości. Odkrywanie, że te niby niechciane uczucia typu rozpacz, dają nam coś, co sprawia, że kurczowo ich się trzymamy.
Teraz czuję spokój.

A dlaczego piszę o tym teraz, i to publicznie?
Żeby sprawdzić czy dam radę.

Czy da się to powiedzieć.
25 lat temu zmarł mój ukochany brat Paweł.
Kocham go, mam go w Sercu.
Idę do Życia.

PS. W momencie, gdy pomyślałam, że napiszę ten tekst i zamieszczę go na blogu, poczułam ból gardła. Teraz, gdy go kończę, gula jest już wielkości grapefruita. Puszczam tekst w świat zanim grapefruit zmieni się w najeżonego kolcami arbuza.