Na pierwsze trzy dni pobytu na Sri Lance zaszyliśmy się w miejscowości Veyangoda, czterdzieści kilometrów od wielkomiejskiego zaduchu największego na wyspie miasta Kolombo.
Aby poznać kraj trzeba wejść między ludzi, którzy w nim mieszkają. Nie mam złudzeń, nie dla każdego jest to proste. Wymaga otwarcia się na inną kulturę i wyjścia poza ramy poukładanego zachodniego życia, w którym jak od linijki mamy odmierzone, co wypada, a co nie. Przy Lankijczykach widać, jak bardzo jesteśmy pozasklepiani, nieufni, czujni, zalęknieni. Jednocześnie mieszkańcy Sri Lanki są tak naturalni w swojej serdeczności i bezinteresowności, że łatwo tu zrzucić z siebie skorupę. Korzystamy z tego z całą rodziną, każdy z nas na swój sposób.
Buddyzm, czyli nocna ceremonia przy księżycu
Już pierwszy dzień na Sri Lance dostarczył mi tyle wrażeń, że wystarczyłyby za cały pobyt. Na spacerze w bocznej uliczce natknęliśmy się na przygotowania do buddyjskiej ceremonii. Miała się zacząć o 21.30 i trwać do rana. Już wiedziałam, jak spędzę pierwszą noc. Moim przewodnikiem i bodyguardem został wnuk gospodarzy, u których mieszkaliśmy. Zanim zaczęła się ceremonia oprowadził mnie ze swoimi przyjaciółmi, ich żonami i ich dziećmi, po dwóch świątyniach, pokazali mi swoje rytuały, razem z nimi podlewałam ciało buddy – ogromny figowiec przy świątyni, i kłaniałam się przed jego posągami. Ceremonia odbywała się poza świątynią. Księżyc w pełni świecił wysoko nad nami. W altanie przy zastawionym stole siedzieli mnisi buddyjscy i całą noc śpiewali mantry, przerywane tylko od czasu do czasu występami grup bębniarzy i innych muzyków. Ludzie siedzieli dookoła na matach lub bezpośrednio na trawie. Dzieciaki biegały po okolicznych podwórkach. Niektórzy siedzieli w atmosferze skupienia, inni rozmawiali cicho lub wychodzili coś zjeść. Mimo iż byłam po kolacji dałam się zaciągnąć do pobliskiego domostwa na posiłek – doskonałe pikantne curry z dalem. Choć ich znajomość angielskiego nie pozwalała wyjść konwersacji poza kilka słów, nie miało to znaczenia. Nie musieliśmy mówić, czasem coś gestykulowaliśmy lub załatwialiśmy wszystko uśmiechem. Wróciłam do domu o północy, ale śpiewy słychać było do świtu.
Gościnność, czyli kokos do ręki
Polska gościnność kojarzy mi się z wódką, niestety. Tu też się pije, ale… wodę kokosową, nie ognistą. Gdy pierwszy raz gospodarz z mijanego domostwa zaciągnął nas na drinka, nie mieliśmy pojęcia, w co się pakujemy. On tymczasem ściął wierzchołki młodych, niezupełne jeszcze dojrzałych kokosów i wręczył je nam do wypicia.
Je i pije się na siedząco. Z kokosami dostawaliśmy zawsze krzesło lub zachętę, by usiąść choćby na trawie. Z intensywności nagabywań, żebyśmy usiedli, wnioskuję, że jest to dla nich ważne.
Trzeba się przyzwyczaić, że jest się w centrum uwagi. Domownicy stają wokół i… patrzą. Najlepszą wodę kokosową piliśmy w lesie palmowym, który rozciągał się za domem, gdzie mieszkaliśmy. Na spacerze natknęliśmy się na trzech robotników, gdy tylko zamachali do nas rękami, od razu było wiadomo, o co chodzi. Jeden z nich zarządzał grupą, drugi w kilka sekund wdrapał się na palmę, by zrzucić z niej zielone kokosy, trzeci jednym machnięciem maczety odłupał wierzch orzecha i podał nam do picia. Inny kokos rozłupał na pół. Jego odcięty wierzchołek służył jako łyżeczka do wyjadania delikatnego, półpłynnego jeszcze kokosowego miąższu.
Widziałam w Veyagondzie domy biedne i bogate. Jadłam pyszne curry, i w jednych, i drugich. W tych pierwszych pomieszczenia mają po prostu spełniać swoje funkcje, w drugich liczy się także estetyka. W noc buddyjskiej ceremonii zaproszono mnie na posiłek do domu, gdzie sień przedzielała kuchnię od dużego wejściowego pokoju, żadnych zbędnych sprzętów, w kuchni tylko palenisko i prowizoryczne półki na warzywa i owoce, w sieni stół z półmiskami pełnymi jedzenia, w pokoju wejściowym krzesła. Zupełnie inny był dom, w którym mieszkaliśmy. Architektonicznie przemyślana struktura, z wyraźnym sercem domu, jakby dziedzińcem, wokół którego ogniskowały się inne pomieszczenia. Na środku ogródek, zasilany światłem z przeszklonego dachu. Gospodyni robiła świetne curry, pikantne krewetki i chutney z mango.
Komunikacja, czyli jak wszędzie dojechać
Lokalna komunikacja jest tania, a nawet bardzo tania. Za przejazd nocnym pociągiem z zachodu na wschód wyspy zapłaciliśmy około 10 złotych na osobę. Bliższe trasy to od kilkudziesięciu groszy do kilku złotych za osobę. Nie są to ani szybkie pendolino ani wymuskane autobusy miejskie, gdzie na wyświetlaczach podawane są kolejne przystanki. Tutejsze środki lokomocji są niezbyt czyste, trzęsie w nich i bywa bardzo ciasno, jednak w ogóle nam to nie przeszkadzało. Nie ma rozkładów jazdy, które dałoby się odczytać, a mimo to już po jednym dniu czuliśmy się ekspertami od tutejszej komunikacji. Oto nasze obserwacje:
TUK TUKI
Tuk tuki, najpopularniejszy środek lokomocji, coś w rodzaju motoru z przyczepką, niby są trzyosobowe, ale wchodziliśmy do nich we czwórkę (siedmiolatek na kolanach), a raz nawet zapakowaliśmy się ze wszystkimi bagażami (po 2 sztuki na łebka). Za każdym razem ustalaliśmy cenę przed przejazdem, i za każdym razem ta proponowana przez kierowcę była na tyle niska, że nie negocjowaliśmy (za 3-5 km płaciliśmy na ogół od 150 do 200 rupii, czyli 5-7 zł). Trzeba wziąć oczywiście poprawkę na to, że na razie przebywaliśmy z daleka od turystycznych szlaków.
Jazda tuk tukiem to duża frajda, szczególnie dla tych, co lubią wiatr we włosach. Przez powszechność tukt tuków, na Sri Lance nikt nie chodzi. My, spacerujący ulicami, budziliśmy zdziwienie. Raz nawet ktoś chciał nas podwieźć za darmo, bo uznał, że nie mamy pieniędzy.
AUTOBUSY
Autobusy obklejone i obwieszone są buddami i hinduistycznymi bóstwami. Z kierowcą zawsze jeździ kasjer, który wszystkie pieniądze trzyma w garści, banknoty ma barwnie poprzekładane między palcami, monety w zagłębieniu dłoni. Miejsca z przodu autobusu są przeznaczone dla kapłanów, kobiet w ciąży i niepełnosprawnych. Autobusy mają przystanki, ale w praktyce gdziekolwiek machnęliśmy na nie ręką, tam się zatrzymały. Jadą baaardzo długo, bo albo się co chwilę zatrzymują, albo się spóźniają. Zdarzyło nam się 11 kilometrów w linii prostej jechać 45 minut. Najpierw kierowca czekał na kasjera, który się gdzieś zapodział, potem był korek, i wreszcie wszystkie okoliczne miejscowości do objechania. Ponieważ z żadnego rozkładu niczego się nie dowiesz, najlepiej pytać. Zresztą, jak nie zapytasz, to i tak ktoś od razu do ciebie podejdzie, żeby sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy i zaangażuje wszystkich w okolicy, by cię wsadzić do właściwego autobusu.
POCIĄGI
Poznaliśmy wszystkie typy, od community (najgorszej jakości) po intercity (nie mają żadnych cech wspólnych z naszymi – gdyby lankijski intercity wjechał na polski dworze, wszyscy pomyśleliby, że to pociąg zabytkowy). Rozkłady jazdy najlepiej sprawdzić na stronie Sri Lanka Railway (http://www.railway.gov.lk, zakładka Train Schedule, niestety, czasem nie działa)
W pociągach jest tłoczno. Okna i drzwi są cały czas otwarte, niektórzy wsiadają i wysiadają w biegu. Na stacjach wchodzą sprzedawcy wszelkich dóbr: kolorowanek, gazet, mandarynek, orzeszków, wody. Widzieliśmy kilku żebrzących niepełnosprawnych. Pociągi jadą dłuuugo. Veyangoda-Kolombo ponad godziną (ok. 40 kilometrów). Kolombo-Negobo, ta sama odległość, a jeszcze dłużej.
Na nocny pociąg z Kolombo do Trincomalee lepiej kupić bilet z wyprzedzeniem. My, kupując dzień wcześniej, ledwie się załapaliśmy na miejsca siedzące w trzeciej klasie. Mam jednak wrażenie, że nie odstawały one znacząco od klasy drugiej, a w pierwszej – sypialnej, chyba i tak nie miałabym odwagi się położyć. Wagony nie należały do najczystszych (zdezynfekowaliśmy siedzenia chusteczkami), za to jest bezpiecznie – w każdym wagonie nocnego pociągu jedzie wojskowy strażnik, czuwa nad bezpieczeństwem pasażerów. Zaskoczyła mnie zgrzebność ekspresu z Kolombo do Trincomalee. A jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. 9 godzin jazdy, długie postoje, hałas, turkoczący u sufitu wentylator, zero delikatności przy hamowaniu i startowaniu. Byliśmy chyba jedynymi nieśpiącymi osobami w wagonie, graliśmy w uno i na ukulele. Dookoła nas rozlegało się głośne chrapanie pasażerów, ktoś z komórki puszczał bolywoodzką muzykę. Odsypialiśmy tę podróż cały następny dzień.