Towarzyszy mi ostatnio myśl, że marketingowiec ze mnie, jak z koziej dupy trąba. Dobitne to stwierdzenie i mało eleganckie, ale no cóż, wiedziona noworoczną potrzebą podszkolenia się tu i ówdzie z marketingu on-line, pooglądałam, posłuchałam, poczytałam, i doszłam do prostego wniosku, że ważniejsze od dobrego towaru jest to, żeby umiejętnie go sprzedać.

Ok, niby oczywiste, przecież od zawsze na tym polegał marketing i przecież sama mówię, nie siedź w kącie, tylko chwal się, rób wokół siebie szum. A mimo to parę przykrych refleksji snuje się po mojej głowie i nie wiem, co z nimi zrobić. Temat jest bardzo długi i jak zabiorę się za całość, to go nigdy nie skończę, dlatego dzisiaj tylko jedne aspekt – kult contentu.

Kto wygrywa w win-win?

Content marketng (marketing treści), czyli tworzenie i dystrybucja przydatnych dla odbiorcy treści po to, by zbudować z tymże odbiorcą dobrą relację i w przyszłości sprzedać mu towar lub usługę, jest popularny od kilku lat. Dzięki tej strategii odbiorca można otrzymać bezpłatnie dużo wartościowych materiałów, o wszystkim, i w każdej formie – artykułu, wideo, podkastu, ebooka, a sprzedawca szykuje grunt pod sprzedaż płatnych produktów.
Idealne, prawda? I w duchu sharing economy i strategii win-win (i pewnie jeszcze parę idei współczesnego świata dałoby się tutaj wymienić).

Z czym więc mam problem?
Z tym, że każda dobra idea zmienia się prędzej czy później w jej karykaturę. I w tym przypadku mamy z tym do czynienia.

Kult contentu

Produkuj conent, dawaj ludziom nowe treści – grzmią wszyscy guru Internetu. Zaczęłam obserwować niektórych z nich, zapisałam się do paru grup oraz na kilka wyzwań i nie nadążam z czytaniem postów. Darmowy content ledwo zaczęłam pobierać, tak jest go dużo, a co tu mówić o wyzwanich, wymagających choćby minimum zaangażowania, albo płatnych kursach, które kuszą, bo kosztują niewiele w porównaniu z podaną ceną wyjściową. Każdy przecież kurs musi mieć dziś zabójcze rabaty i pierdyliard bonusów, dzięki temu bez oporów kupisz za 95 zł coś, czego wartość wyliczono ci na 4950 zł. Zdarzyło mi się zresztą kupić w ciągu ostatnich lat kilka kursów i do większości z nich nawet nie zajrzałam. Ciągle się zastanawiam, skąd ludzie mają czas na to, żeby z tego ogromu informacji korzystać?

„Pobierz za darmo” wylewa się komputera, i sączy się do uszu ta straszna i niepoprawna fejsbuko-instagra-mowa: „daję tobie…”, „przychodzę dziś do ciebie z…” „daję ci wartość”

Najlepiej content ubrać w punkty i dołożyć do niego kilka naj i tajemnic: Jak ogarnąć życie w 12 krokach, Poznaj mój tajny sekret sprzedaży, 3 najskuteczniejsze metody na męża milionera.

Treścio-śmieci

Toniemy w contencie tak jak nasza planeta w śmieciach. I nawet nie o jego jakość chodzi, bo oprócz przeżutej, łatwoprzyswajalnej papki, istnieją bezpłatne treści o bardzo dużej wartości, ale o jego NADMIAROWOŚĆ.
Takiej ilości contentu nie da się przetrawić.
Co więcej w 99 procentach nie produkuje się go po to, żeby naprawdę się czymś z kimś podzielić, tylko główną intencja jest plan sprzedaży produktów czy usług ludziom, którzy ten darmowy content pobiorą. A to sprawia, że trzeba wypuszczać ciągle nowe treści – raz w tygodniu, codziennie, co godzinę (ciekawe do jakiej częstotliwości dojdziemy).

Linie produkcyjne się grzeją, te same tematy są opakowywane w coraz to nowe i coraz srebrniejsze sreberka, bo followersi czekają. A że ci, co content produkują najsprawniej, uczą innych jak to robić (w ramach darmowego contentu oczywiście), więc się content klonuje szybciej niż żołnierze imperium w Gwiezdnych Wojnach

Daliśmy się wrobić

Mamy w szafie sukienki, buty, spodnie, prawie nie noszone, ale są w sklepach i na wyprzedażach coraz to nowsze, tanie, żal nie skorzystać, szczególnie, że Black Friday albo Blue Monday, albo inny kolorowy dzień. A jak okazji okaże się za mało, by firmy wyrobiły wyśrubowane zachłannością budżety sprzedażowe, to na pewno zaraz się jakąś dorobi, żeby znalazł się pretekst dla klienta do wyskoczenia z pieniędzy.
Żyjemy w czasach, w których stare rozwiązania sprzedaje się w nowym opakowaniu, bo klienci lubią nowości. I w czasach, w których sprzedaje się rzeczy szybkozużywalne, żeby był pretekst do wyprodukowania następnych. Albo dodaje się do nich nowe, nikomu niepotrzebne funkcje, i wmawia, że są niezbędne do życia, więc stary model trzeba wymienić na nowy.

Daliśmy się w to samo wrobić z contentem! Leziemy do tych socialmediów jak do klatki. Jedni, żeby produkować content, drudzy, żeby go konsumować. Zaraz nam pękną od niego brzuchy.

Ona jest fajna, ta klatka, nawet czasem złota, i tyle nam daje! Od zwykłych głasków i poklasku, przez poczucie ważności, aż do konkretnych liczb sprzedażowych i zapisów oznaczających przychody na naszym koncie. Ale to ciągle klatka. Niby otwarta, mogę wejść i wyjść, ale proporcje przebywania poza i w niej, coraz bardziej się przesuwają na rzecz tego ostatniego. A jaką mamy pewność, że któregoś dnia ktoś nie zatrzaśnie nam wejścia do klatki, gdy będziemy w środku?
Pytanie, czy w ogóle to zauważymy.