„Ten film jest o błędach instytucji, ale nie dotyka spraw wiary”, tak piszą co niektórzy o filmie „Kler” i… oddychają z ulgą. Uff, a więc mogę nadal chodzić co niedzielę na mszę, co miesiąc do spowiedzi, chrzcić dzieci i posyłać je do pierwszej komunii świętej, czy brać ślub kościelny w wymarzonej białej sukni.

Ile jeszcze księży musi popełnić grzech nieprawdopodobnej chciwości, żądzy władzy, życia ponad prawem i poza kontrolą, pijaństwa, nieprzestrzegania celibatu (z: „myślałem że się zabezpieczasz” i „musisz to usunąć” w razie wpadki) i wreszcie pedofilii, żeby zrozumieć, że ulga jest nie na miejscu?

I że nie da się rozdzielić wiary od instytucji, jeśli wiara ta odbywa się w ścisłych ramach tejże instytucji.

No ile? Czy 10, 20 procent wystarczy? Czy 50? A może i 100 procent nic by nie zmieniło, bo „przecież ksidz tez człowiek / każdy ma prawo do błędu / nic co ludzkie nie jest im obce”.
Mój stosunek od kościoła coraz bardziej się radykalizuje i ociera się o myśl, że ta instytucja powinna zostać zdelegalizowana.
Kościół katolicki uprawia niewolnictwo mentalne, materialne, kulturowe, na które niemal wszyscy się zgadzają. Wiedzą, że jest zły, ale to akceptują, bo jakoś muszą żyć, a nie znają innego świata.

Relacja w jakiej wierni pozostają z kościołem nasuwa mi na myśl skojarzenia z syndromem sztokholmskim.

Sporo moich znajomych, bardzo sensownych, inteligentnych, określa się jako osoby głęboko wierzące. Oddzielają instytucję kościoła od wiary w Boga. Mam problem ze zrozumieniem tego, uważam że swoją przynależnością do kościoła uwiarygodniają tę patologiczną instytucję (w to, że da się naprawić socjalizm też długo wierzono). Nie rozumiem, dlaczego nie chcą przejść z poziomu „religia” na poziom „duchowość” bez ram kościoła instytucjonalnego.
A zarazem rozumiem. Kościół daje profity, którym trudno się oprzeć. Przede wszystkim przynależność. Bez stada można zginąć. Tyle, że kto jest w stadzie musi beczeć tak, jak stado każe. A czarnych owiec nie jest znowuż aż tak wiele, aby stadu zagrozić. I nawet żaden pasterz stada nie jest potrzebny do ich odizolowania czy eliminowania, bo stado zrobi to samo.
Kolejny profit, w postaci wiary w zbawienie, jest perfekcyjnym narzędziem zniewalania. Ludzie nie żyją realnym życiem własnym tylko oczekiwaniem na nieokreślone życie wieczne. Przyjmują z baranią pokorą cierpienie, bo uszlachetnia i bóg tak chciał. Zgadzają się na niewolnictwo i radosne niesienie krzyża, bo bóg tak chciał. Czerpią satysfakcję z bycia ofiarą, bo bóg tak chciał. Nie cieszą się życiem (radość jest podejrzana) i napędzani są lękiem, że zrobią coś wbrew kościołowi i nie zasłużą na życie wieczne.
A profity wynikające z uporządkowania świata i wskazania, co dobre, a co złe? Jakie to cudowne, bo nie trzeba używać własnej głowy, ktoś to za nas zrobi. I nie trzeba brać odpowiedzialności za własne czyny, gdy działa się w zgodzie z sumieniem kościoła. W imię tego uporządkowania i tego sumienia zabijano, plądrowano, palono czarownice. I dalej się to robi, tylko w białych rękawiczkach.
Trudno nawet umrzeć bez uniknięcia kościoła, bo ma on niemal monopol na grzebanie ludzi. Czy widzieliście gdzieś na wsi cmentarz komunalny?
A profity bożonarodzeniowe? Wyobrażacie sobie zimę bez wigilii? Nawet ci co do kościoła nie chodzą, do wigilii zasiadają, bo taka tradycja nienaruszalna (a i prezenty pod choinką nie co dzień się dostaje). I być może ten ostatni profit pokazuje najbardziej, jak bardzo (bo subtelnie, niezauważalnie, nierozerwalnie) jesteśmy uwikłani w system.

W Polsce nie ma ludzi. Są ludzio-katolickie hybrydy. Nie da się oddzielić, gdzie w człowieku jest człowiek, a gdzie katolik.

Bo to połączenie następuje na najwcześniejszym etapie, wcześniej nawet niż przy poczęciu (ach ten grzeszny seks). Tkwi w historii naszych przodków, począwszy od traumy przyjęcia chrztu przez Mieszka I (czy raczej narzucenia mu, co uważa się, co za ironia, za podwaliny państwowości polskiej). Od zarania żyjemy w hipokryzji tak głębokiej, że ile by się warstw zdjęło, ciągle pozostaje coś pod spodem.
Nie mam złudzeń, że jestem częścią systemu, wychowana w bardzo pobożnej rodzinie, z której katolickim dziedzictwem zrywam z mozołem i nie bez ofiar. I chociaż do kościoła nie chodzę dłużej już niż do niego chodziła, to ciągle identyfikuję w sobie jego odłamki. Może nawet łudzę się, że to tylko odłamki, a tymczasem mogą to być solidne głazy, a nie daj boże fundamenty.
Nie mam złudzeń, że w kościele katolickim, szczególnie w polskim kościele, chodzi o władzę i kasę. To piramida finansowa napędzana przez miliony katolików wspierających ją (nie wątpię, że w dobrej wierze) u jej podstawy.

Nie potrafię chodzić od kościoła będąc kobietą i widząc dyskryminację kobiet oraz rolę, jaką kościół kobietom przypisuje. To kościół zalegalizował patriarchat i nie mam pojęcia, ile jeszcze fal feminizmu musiałoby przejść, żeby ruszyć jego podstawy.

Jestem za całkowitym odseparowaniem kościoła od państwa. I nie sądzę, żeby jakakolwiek naprawdę istotna zmiana nastąpiła w kościele dopóki nie zniesie on celibatu (który jest takim zablokowaniem energii seksualnej, że musi prowadzić do patologii) i nie wprowadzi równouprawnienia. Jeśli kobiety nie będą miały prawa do sprawowania takich samych funkcji w kościele jak mężczyźni, z byciem papieżem włącznie, to wszelkie mówienie o równouprawnieniu będzie fikcją.

Mój Bóg nie mieszka w żadnym kościele.