Dwa dni temu, 19 września 2019 zmarł Bert Hellinger. Wyciągam więc z szuflady tekst inspirowany ustawieniami, a dokładniej Życiem i Śmiercią. 

– Kto chce pracować?
Teraz albo nigdy. Ana desperacko wyciągnęła rękę w górę. Jeśli nie zostanie wybrana w tej chwili, drugi raz się nie odważy. Kątem oka wyłapała, że oprócz niej zgłosiła się cicha dziewczyna w kolorowych pumpach i starsza pani z atramentowymi worami pod oczami, zwisającymi do połowy policzków.
– Chodź – prowadząca warsztaty Maria uchwyciła wzrok Any i wskazała ledwie dostrzegalnym ruchem dłoni miejsce obok siebie.
Ana podniosła ciało i poczuła ciężar swojej decyzji. Kilka metrów dzielących ją od Marii zmieniło się w drogę bez końca. Przyciąganie, krok w przód, odpychanie, odpoczynek. Przyciąganie, niewidzialny łańcuch przybliżał ją do krzesła, które mogło stać się bramą do wolności. Odpychanie, po co ona tam idzie, przecież to nie ma sensu. Przyciąganie, nie ma odwrotu, odpychanie, nogi z ołowiu sunęły po wykładzinie, jak w jej koszmarach, w których wie, że musi uciekać, a nie jest w stanie się przyspieszyć. Oczy pozostałych osób podtrzymywały ją w tej drodze, do samego końca, aż usiadła obok Marii. Poruszyła biodrami, żeby stabilnie się umościć, dłonie ułożyła na udach. Próbowała wyprostować kręgosłup, ale nie słuchał jej, wygiął się po swojemu, tworząc między ramionami zagłębienie na opadająca głowę.
– Zamknij na chwilę oczy – prowadził ją głos Marii.
Powieki odgrodziły Anę od światła, siedziała w czarnej mazi, tak gęstej, że nie dało się poruszyć, z trudem oddychała, a balast na plecach coraz bardziej pochylał ją ku ziemi, stąd nie ma ucieczki, pomyślała.
– Z czym przychodzisz?
Ana z trudem podniosła mokry wzrok w kierunku Marii, otwarła usta i zamachała ręką wskazując na krtań, słowa zasupłały się w gulę odbierającą głos i blokującą dopływ powietrza.
– Oddychaj.
Z oczu Any leciały łzy. Nic się jeszcze nie zaczęło, a ona już się rozsypała.
– A więc z czym przychodzisz?
– Mój brat – wycharczała Ana, gdy gula przecisnęła się przez gardło
– Co z nim?
– Nie żyje… Od dawna… A ja…
– To wystarczy. Ustawimy na początek ciebie i jego. Kto chce być jej reprezentantem? – zwróciła się do sali.
Wstała siwa, szczupła kobieta i weszła na środek sali. Tak będę wyglądać za dwadzieścia lat, pomyślała Ana.
– Ja mogę być bratem – młody chłopak podniósł rękę.
– Dobrze. Ona reprezentuje ciebie, a on twojego brata – wytłumaczyła Maria, Ana skinęła głową,
że rozumie.
Chłopak ruszył w kierunku siwej kobiety, ale zdążył zbliżyć się ledwie na odległość ręki, musnęli się na ułamek sekundy wzrokiem, a może nawet wcale, gdy porwały ich odmienne fale. Reprezentantkę Any wessał wir spadającego wodospadu, roztrzaskujący się z łoskotem o skały. Reprezentanta brata Any odsunął na bok wydarzeń powolny nurt stojącej rzeki.
Siwa kobieta złamała się w pół, jak wtedy, gdy niespodziewany cios trafia w splot słoneczny i trzeba się obronić przed kolejnym. Balansowała na ugiętych nogach, głowa opadła do kolan i ukryła się z zgięciach łokci. Siwa dygotała, powyginana jak drzewo, skarlałe od ciągłego podcinania gałęzi. Szlochała, jęczała, ale jeszcze nie pełnym gardłem, jeszcze dusiła dźwięk w sobie, a Ana jęczała i dygotała razem z nią.
Tymczasem chłopak spokojnie odszedł kilka kroków dalej, stanął naprzeciwko, a potem wolno usiadł na podłodze, skrzyżował nogi i intensywnie patrzył na nią: siwą kobietę, czyli swoją siostrę, czyli Anę.
Teraz reprezentantka Any prostowała się i zginała, jedną ręka chroniła brzuch, drugą głowę. Kiedy uniosła głowę, zderzyła się z bratem wzrokiem. W jego oczach był rozległy ocean spokoju, ciepła i zrozumienia, w jej – ciemne szaleństwo. Wciąż na zgiętych nogach i z plecami pochylonymi do ziemi, rozpostarła szeroko ręce, napięła palce, jak drapieżnik przed atakiem, a z jej wykrzywionych ust wydobyło się nieludzkie wycie.
Ana przestała oddychać. Zaciągnięty spazm utkwił w przełyku. W płucach zabrakło tlenu. Coś podobnego zdarzyło się jej w zamierzchłych czasach, gdy jako kilkuletnie dziecko zbyt się rozpędziła na zjeżdżalni i spadła plecami na ubitą ziemię. Leżała wtedy z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc złapać oddechu, zaskoczona, przekonana, że umiera. Teraz było tak samo.
– Oddychaj, oddychaj – Maria patrzyła na nią z uwagą – Wypuść to, nie trzymaj.
Ana złapała wreszcie haust powietrza. Siedziała obezwładniona. Jej reprezentantka cały czas wyła. Ana nigdy nie słyszała takiego dźwięku, nie wiedziała, że istnieje, a tym bardziej, że jest jej. Zasłoniła uszy, potem oczy, nie dało się wszystkiego naraz, nie dało się wyłączyć wszystkich zmysłów. Łkała jak dziecko.
– Otwórz oczy, nie uciekaj – mówiła Maria. – Patrz, to twoje. To ty.
Ana poddała się fali bólu, który wypływał z siwej, z niej, wtedy, teraz. Zapakowała go tak głęboko dwadzieścia lat temu, że zapomniała o nim, a on a narastał, nie wypłakany, nie przeżyty, aż stał się nie do zniesienia i nie do zatrzymania, aż eksplodował, wykrzywiał twarz, ręce i nogi, wił się przez ciało i wprawiał je w drżenie nie do opanowania, leciał strumieniami łez, skamlał zwierzęco, aż obie padły na podłogę bez siły, Ana przed krzesłem, a siwa kobieta na środku sali.

Jaki jest ciężar ciszy? Jak długie milczenie można wytrzymać bez skutków ubocznych? W radiu, w wywiadach na żywo, kilka sekund oczekiwania na odpowiedź przyprawia dziennikarzy o palpitację serca, a nawet o utratę pracy, jak zdarzyło się Monice, przyjaciółce Any, która dwa razy z rzędu zaprosiła niefortunnych gości, jednego zamurowało już po pierwszym pytaniu, a drugi do każdej odpowiedzi rozkręcał się, jak szachista do wykonania posunięcia. U słuchaczy cisza w eterze budziła niepokój – czy coś się stało, czy zepsuło się radio, czy rozmówca zasłabł.
Ana akceptowała ciszę, ale tylko w kontakcie sam na sam. W każdej innej sytuacji czuła się zobowiązana, by ją wypełnić. Nie lubiła, gdy w czasie wykładu czy warsztatu prowadzący zadawał pytanie domagające się reakcji z sali. Usztywniała się w oczekiwaniu, by ktoś na nie odpowiedział i odliczała w myślach „jeden, dwa, trzy, cztery”, a przy dziesięciu na ogół nie wytrzymywała i przerywała ciszę, chyba, że ktoś odezwał się wcześniej i uwolnił ją od tego obowiązku, bo tak to postrzegała – jako obowiązek, chociaż nie była pewna, czy wobec ciszy, czy prowadzącego.
Teraz jednak, gdy leżała u stóp krzesła przytulając policzek do szorstkiej wykładziny, a jej życiowa energia zbliżyła się do poziomu, przy którym jest wszystko jedno, jak się wygląda i co inni pomyślą, milczenie i bezruch niosły ulgę. Ciężar udźwignięcia nic-nie-dziania-się i nic-nie-mówienia spoczywał na innych uczestnikach ustawień.
Kilkanaście osób wpatrywało się w Anę i jej siwą reprezentantkę, leżące w bliźniaczych pozycjach jak dorosłe choć jednocześnie nie całkiem dojrzałe embriony. Część zachowała spokój wytrawnych graczy, którzy niejedno już na scenie życia widzieli, ale większość poruszona wycierała ukradkiem łzy. Dziewczyna pod oknem skupiła się na swoich paznokciach, przygryzała je, szorowała zębami po ich płytce, podjadała odstające, poszarpane skórki i ssała opuszki palców. Na twarzy siedzącej obok brunetki, której trójkątnego, zabawnie podrygującego podbródka i porcelanowej skóry i tak nikt nie zapamięta, bo zdominowały je wypięte, bardzo wysoko osadzone piersi, walkę toczyły lęk z niedowierzaniem: „czy to się dzieje naprawdę, czy ktoś mnie wrabia”. Nieco dalej smukła kobieta z płaskim czołem i nieruchomymi oczami – przy czym brak mimiki nie były wyrazem jej niewrażliwości, lecz efektem nadmiaru botoksu – wydymała usta jak naburmuszona czterolatka, której odmówiono loda albo przed którą dorośli mają zbyt dużo tajemnic; wierciła się na krześle – dla niej przedstawienie już się skończyło, może repertuar jej nie interesował albo po prostu nie mogła się doczekać swojego występu.
Maria pochyliła się nad Aną, koniuszkiem palca dotknęła jej ramienia
– Możesz wstać?
Pytanie wybudziło Anę z letargu. Uniosła głowę, przetoczyła wciąż nieprzytomne spojrzenie po sali, jakby chciała na nowo zakorzenić się w jakiejś twarzy i wyprostowała się.
– Podejdźmy do twojej reprezentantki – Maria prowadziła Anę w kierunku Siwej, która oderwała głowę od podłogi, usiadła na piętach i przykuła się spojrzeniem, jak łańcuchem, do chłopaka reprezentującego brata. Ana dołączyła do niej i zastygły w tej samej pozycji, jak podwójny posąg.
– Zobacz na niego – mówiła Maria do Any, a może do reprezentantki, albo do obu, nie miało to znaczenia, bo teraz były jednym, to samo myślały, czuły, wykonywały te same gesty. – Czy on czegoś potrzebuje?
Ana patrzyła na chłopaka, który cały czas się uśmiechał. Czy na to pytanie istniała odpowiedź? Skąd miała wiedzieć, czy jej brat czegoś potrzebuje. Spojrzała bezradnie na Marię, która tłumaczyła jak dziecku, które dopiero uczy się elementarza świata i nie rozumie oczywistych związków między skutkiem i przyczyną, drogą i celem, faktem i emocją:
– On nie żyje.
Ana z reprezentantką w odpowiedzi tylko zaszlochały.
– A ty żyjesz.
To już było nie do zniesienia, Ana-Siwa kręciły głowami, jakby tej informacji nie przyjmowały, ciągle na kolanach, z rękami zwisającymi wzdłuż ciała, mokre od łez i zasmarkane, jakaś dziewczyna z boku przysunęła do nich pudełko z chusteczkami higienicznymi, sięgnęły po nie obie jednocześnie.
Maria rozejrzała się i podeszła do blondynki o twarzy anioła i włosach do ramion, skręconych w gęste, symetryczne sprężynki podskakujące przy każdym poruszeniu głową.
– Możesz wejść do ustawienia?
Sprężynki zafalowały w potwierdzającym geście.
– Nie przestrasz się – Maria podprowadziła blondynkę do reprezentanta brata Any i odsunęła się na bok – będziesz Śmiercią. Zaprowadź go tam, gdzie jego miejsce.
To była najpiękniejsza Śmierć jaką Ana widziała. Jej wyobraźnia – skalana wizerunkami staruch z czarnymi szatami do ziemi, z kosami w ręce, czaszkami ziejącymi pustką lub co gorsza, oblepionymi gnijącym ciałem i nasycona obrazami Sądu Ostatecznego, gdzie tylko krzyk, rozpacz, ważenie złych i dobrych uczynków na szali groźnego Boga, czerwony ogień i złośliwy śmiech czarnych diabłów popychających widłami nieszczęśników, którzy się przed tym sądem najwyższym nie wybronili – przyjmowała do siebie nowy wizerunek Śmierci. Śmierci, która nie była aktem przemocy, tylko aktem wyboru.
Śmierć wzięła chłopaka za rękę. Nie opierał się, poszedł za nią do najdalszego rogu pokoju, tam ponownie usiadł na podłodze i złożył wąskie dłonie na skrzyżowanych kolanach. Nawet wówczas, gdy przez ciało Any i jej reprezentantki przetaczał się tajfun, na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, tak pewnie wyglądał Budda pod drzewem figowym, gdy zobaczył już wszystko, co było do zobaczenia. Śmierć stanęła za nim wyprostowana, patrzyła przed siebie, stopy miała mocno osadzone na ziemi, ręce lekko rozchylone, z otwartymi wnętrzami dłoni wysyłającymi komunikat: każdy jest przy mnie mile widziany. Gdyby doczepić jej skrzydła wyglądałaby jak opiekuńczy anioł albo archanioł – taki, jak na obrazie, który wisiał nad kuchennym stołem babci Any, tyle, że on był mężczyzną, a nie kobietą, i przeprowadzał na drugą stronę dwoje dzieci, a ich śmierć rozdzieliła i zabrała tylko jedno.
– Niektórzy boją się wyobrażenia śmierci, a to jest potężna siła, najpotężniejsza, ani dobra, ani zła, nie da się z nią dyskutować, można się jej co najwyżej pokłonić – skomentowała Maria. Poruszała się bezszelestnie w grubych skarpetkach z szarej wełny, które tworzyły klamrę z siwymi włosami. Przystawała to tu, to tam, jak reżyser, który pozwala aktorom na samodzielność interpretacyjną, ale jest cały czas w pobliżu i z uważnością obserwuje scenę, ma baczenie na głównych bohaterów i nie zapomina o postaciach drugoplanowych, słowem i gestem, a czasem tylko spojrzeniem napędza akcję. Teraz podeszła do Any-Siwej ciągle zahibernowanych na kolanach.
– Popatrz na brata i powiedz: ty umarłeś, a ja żyję.
– Ty umarłeś, a ja żyję – Ana powtórzyła automatycznie.
– Zrobię z mojego życia coś pięknego, na twoja pamiątkę.
– Zrobię z mojego życia coś pięknego na twoją pamiątkę – dziewczyna miała wrażenie, jakby przepychała przez gardło zimny glut, musiała go wypluć, żeby się nie udusić, ale on przyklejał się do śluzówki i stawiał lepki opór.
– Popatrz, jemu jest tam dobrze, widzisz? On już nie należy do tego świata – Anie wcale nie robiło się lżej od tych słów – Jak ci tam jest? – tym razem Maria zapytała chłopaka.
– Bardzo dobrze – jego głos roztaczał spokój. Mimo iż patrzył nieprzerwanie na Anę-Siwą, tęczówki jego oczu rozmywały się, obejmując o wiele więcej niż siostra i jej reprezentantka, niż Maria i ludzie na krzesłach dookoła, niż sala i budynek w którym się znajduje.
– Słyszysz? Czego ty jeszcze od niego chcesz? – dla Marii to ustawienie mogłoby się już skończyć, dla Any jeszcze nie. Znowu płakała, tym razem cicho, bezsilnie, z rozpaczą, dla której nie znajdowała ukojenia. Czego jeszcze od niego chce? Tylko tego, żeby żył. Czy to tak trudno zrozumieć? Nie chciała żyć w świecie, w którym jego nie ma.
– Ja…, ja za nim tęsknię – wydusiła i w krótkim przebłysku zobaczyła siebie z boku, tak jakby wyszła z ciała na moment, na setną część sekundy i odzyskała zdolność patrzenia na sytuację bez emocji, w wir których porwało ją ustawienie. Poczuła, o ile w setnej części sekundy można coś poczuć, śmieszność tej tragicznej sytuacji, w której ona, dorosła kobieta stoi zasmarkana przed obcymi ludźmi i mówi, że tęskni za bratem, który od dwudziestu lat nie żyje. Jakby to była ona i nie ona jednocześnie. Szczęśliwa i nieszczęśliwa. Żyjąca pełnią i grzebiąca się w kościach umarłych. I te przeciwne stany w ogóle się nie wykluczały. Kiedy przypominała sobie potem, już w domu, tę scenę, nie znajdowała dla niej bardziej adekwatnego określenia niż „to było lekko żałosne”, ale wiadomo, że adekwatność jest mało przydatna, gdy w grę wchodzą emocje. Setna część sekundy nie trwa zbyt długo, więc Ana szybko zintegrowała chwilowe rozdwojenie, ale ten przebłysk uformował się w ziarenko, które potem zakiełkowało w nadzieję, że wyrośnie z niego drzewo życia.
– Powiedz mu jeszcze raz: zrobię z mojego życia coś pięknego na twoją pamiątkę, a teraz pójdę do mojego życia – Maria nie traciła cierpliwości i łagodności. Poszukała wzrokiem kontaktu z kobietą obgryzającą paznokcie – Będziesz jej Życiem. Zaprowadź ją do tamtego okna, tam jest jej życie.
Kobieta poderwała się, przygładziła zmasakrowane zębami skórki, odgarnęła mysie włosy za uszy i niepewnie zbliżyła się do Any, która podnosiła się z kolan powtarzając „zrobię z mojego życia coś pięknego na twoją pamiątkę…”, teraz już pewniej niż za pierwszym razem, niosły te słowa bądź co bądź jakąś pociechę, przydawały sens temu, żeby rano otworzyć oczy, „… a teraz pójdę do życia”, z drugą częścią zdania było już gorzej, bo wysiłek, żeby pójść, gdzieś, gdzie jest życie, w dodatku jej własne, budził opór.
Siwa reprezentantka zrozumiała dyskretny znak Marii i wycofała się z ustawienia. Ana została na środku sali sama ze swoim Życiem. Zignorowała pojawienie się dziewczyny o mysich włosach, wciąż wpatrywała się w brata, który siedział u stóp Śmierci jak dziecko przy nogach mamy, zadowolony i bezpieczny. Nie odwracał wzroku od Any, ale był odległy, tylko kilka kroków, a nie było jak się do niego dostać, jak się z nim skomunikować, zresztą nie było czego komunikować.
Przeniosła spojrzenie na majestatyczną blondynkę. Zdecydowanie wolała Śmierć od Życia. W Śmierci była obietnica spokoju i ostatecznej ulgi, a Życie ciągle czegoś od niej chciało – teraz na przykład ciągnęło ją za rękę – domagało się działania, podejmowania wyborów, poszukiwania nie wiadomo czego, a co najgorsze – radości.
Anie nie podobało się Życie, ale Śmierć nie była nią zainteresowana, patrzyła na dziewczyną z obojętnością, nie miała w sobie niczego z pazernej kostuchy czyhającej na ludzkie dusze, jej komunikat był jednoznaczny: czekam na ciebie i przyjmę cię, ale jeszcze nie teraz. A tymczasem Życie z ogryzionymi paznokciami i mysimi kosmykami za uszami nie odpuszczało.
– Życie na ciebie czeka – przypomniała Maria.
Ana po raz ostatni objęła spojrzeniem brata w symbiozie ze Śmiercią, która teraz trzymała ręce na jego barkach, po czym zdecydowanym ruchem odwróciła się i dała się poprowadzić niepozornej dziewczynie (niepozornej jak ona sama, przemknęło jej przez głowę) w przeciwnym kierunku. Przecięły łańcuch krzeseł, dwoje uczestników rozsunęło się, by zrobić im przejście, i wyszły poza główną scenę ustawień.
Stanęły przy oknie, które otwierało się na górne piętra kamienic po drugiej stronie ulicy i ich dachy, połyskujące w sennym popołudniu. Z czerwonych i popielatych blach wyrastały kominy, płaskie białe talerze i wygięte drutów anten. Otoczone jasnymi framugami okna ciągnęły się w dół, aż do ulicy, z której wystrzeliwały gdzieniegdzie drzewa dotykające zielonymi plamami liści błękitu nieba. Rudy kot na balkonie, płacz rozbudzonego niemowlęcia z otwartego okna naprzeciwko, stukanie garnkami – pewnie w kuchni, z której aż tutaj dochodził zapach późnego obiadu, ot, codzienność.
Ana pomyślała, że prowadzenie uczestników ustawień do symbolicznego życia, tam, daleko poza salą, niesie ryzyko, że ktoś zechce zakończyć sesję wyskakując przez otwarte okno. Nie podobało się życie, choć nie była pewna czy chodzi o życie w ogóle, czy o jej własne, czy o dziewczynę o mysich włosach. Zabawne, że nie wiedziała tego wcześniej! Była ostatnią osobą, którą mogłaby podejrzewać, że nie lubi swojego życia. Taka niespodzianka. Wraz z tym odkryciem przyszła ulga, jakby po raz pierwszy spojrzała przytomnie na to, co jest i co było. Aż pokręciła głową ze zdumienia i niedowierzania, że to takie proste, wręcz oczywiste.
– To jest twoje życie. Powiedz mu: tak – kontynuowała Maria.
Życie, na które patrzyła przez okno i które stało obok niej, nadal nie budziło entuzjazmu, ale przynajmniej było dostępne, w odróżnieniu od Śmierci. Tyle Ana zrozumiała. I że jeszcze coś ma zrobić, zanim dołączy do brata. Oddech wpłynął jej do płuc tak głęboki, że usłyszała go cała sala. Przytuliła się do dziewczyny, reprezentującej jej Życie, poczuła jak obie z każdą sekundą uścisku rozmrażają się i nabierają mocy.
– Możemy to tak zostawić? – zapytała Maria.
– Tak.
– Usiądźmy jeszcze.
Wróciły na miejsca i Maria podsumowała – Mieliśmy tu przykład podążania za kimś w śmierci, lojalności wobec zmarłego, postawy, skoro ty umarłeś, to ja też nie zasługuję na życie. Zmarli tego nie potrzebują i nie oczekują od nas. Oni nie chcą, żebyśmy podążali ich drogą, ale żebyśmy byli szczęśliwi. Musisz pozwolić bratu odejść, uszanować jego indywidualny los. Niezgoda na to jest destrukcyjna i nikomu nie służy. Zapal w domu świeczkę w jego intencji i pozwól jej wypalić się do końca. Możesz pobyć jeszcze w żałobie, ale krótko, nie więcej jak trzy miesiące, bo i już zbyt długo ona trwa. I żyj.
Ana wzięła jeszcze jeden głęboki, głośny oddech i skinęła głową na znak, że rozumie.
– Dziękuję – popatrzyła w wodniste oczy Marii – tobie i moim reprezentantom.
Podniosła się, ciągle ściskając w ręce zużytą chusteczkę. Jej ciało było obolałe, jakby weszła bez przygotowania na ośmiotysięcznik, ale w środku zagnieździła się lekkość i wpływała do żył jak gaz rozweselający. Z uśmiechem usiadła na swoim miejscu.
Ana na wszelkie sposoby pragnęła zmieścić się w trzech miesiącach żałoby, choć równie zasadne byłoby stwierdzenie, że na wszelkie sposoby nie chciała się z nią pożegnać. Dwadzieścia lat to wystarczająco dużo, by zbudować tożsamość na przesłance, że nie zasługuje się na życie, gdy bliscy zmarli.
Najeżony kolcami arbuz w gardle skurczył się na tyle, że przez kolejne tygodnie testowała skuteczność ustawień opowiadając o bratu, na początku bliskim koleżankom. Kiedyś zatykało ją przy pierwszym zdaniu. Najdalej dochodziła do sformułowania, że miała brata, ale zginał w wypadku, po czym machając ręką przy twarzy, jakby chciała powachlować i osuszyć mokre oczy, dawała czytelny sygnał, że nie chce kontynuować tej rozmowy. Najczęściej jednak w ogóle nie podejmowała tego tematu, bo zatykało ją na samą myśl, że miałaby to zrobić. A teraz, po ustawieniach, dało się i przy każdej kolejnej opowieści łzy pojawiały się coraz później i coraz mniej.
Rok później na ustawieniach, których nie planowała znowu pochyliła się nad martwym ciałem i stanęła przy oknie życia. „Nic się nie zmieniło”, pomyślała przez moment z rozpaczą, „ciągle ta sama przeszkoda”, ale to nie była prawda, bo zmieniło się wszystko.